Название | Legion Nieśmiertelnych. Tom 3. Świat Postępu |
---|---|
Автор произведения | B.V. Larson |
Жанр | Зарубежная фантастика |
Серия | |
Издательство | Зарубежная фантастика |
Год выпуска | 0 |
isbn | 978-83-66375-60-4 |
Stanęliśmy na baczność i zasalutowaliśmy. Centurion Graves polecił nam spocząć i przedstawił gościa.
– Oto adiunkt Claver – oznajmił. – Został przydzielony naszej jednostce na czas przekazania misji przez Legion Germanica Legionowi Varus. Panie adiunkcie, prosimy.
Claver wystąpił naprzód i omiótł nas spojrzeniem lodowato błękitnych oczu. Siwe włosy miał kanciasto przycięte, a jego ciężkie wargi układały się w zacięty uśmieszek.
– Witajcie na Świecie Postępu, żołnierze! – odezwał się dźwięcznym barytonem, zaciągając z lekka po teksańsku. Był to ten rodzaj głosu, który naturalnie tłumił wszelkie inne rozmowy na sali. – Większość przyjaciół mówi mi Srebrnobrody, ale z wami akurat się nie przyjaźnię, więc nie musicie tego zapamiętywać. Mam objaśnić wasze obowiązki i pomóc maksymalnie ułatwić tę zmianę warty wszystkim zainteresowanym. Przez te wszystkie lata byłem na Tau Ceti co najmniej dziewięć razy, więc wiem, w co się tu gra. Możecie mnie uznać za przewodnika.
Claver wygłosił krótką pogadankę o regionach stacji, których powinien unikać samotny żołnierz po służbie. Najistotniejszym z nich był region zwany Wylotami, który najwyraźniej stanowił obszar o niskiej zawartości tlenu, głęboko we wnętrznościach dolnej części. Adiunkt ostrzegł nas również, że tutaj każda okazja, która wydaje się zbyt dobra, żeby była prawdziwa, z całą pewnością taka jest.
Gdy wreszcie przeszedł do szczegółów naszej misji, byłem mile zaskoczony.
– Lekkie jednostki są przydzielane do służby policyjnej – wyjaśnił. – Natomiast ciężkozbrojni będą najmowani indywidualnie jako ochroniarze i do innych zadań specjalnych. Mieszkańcy stacji Gelt to ciekawe osobniki. Potrafią dusić każdy grosz tak mocno, że mało sobie palców nie połamią, a za chwilę przepuszczają tysiąc kredytów na jakieś wymyślne cuda, żeby szpanować bogactwem. W tym układzie ciężkozbrojni żołnierze to dla nas złoty interes. Z tymi pancerzami i giwerami będziecie rzucać się w oczy na ulicach. Wyglądacie groźnie, a to się opłaca!
Claver roześmiał się głośno i nie przejął się tym, że nikt z nas nie śmieje się razem z nim.
– Z ręką na sercu – ciągnął – dobrze wam radzę, w przypadku takiej ciężkiej jednostki warto zainwestować w pastę polerską. Oczyśćcie pancerze i zastanówcie się, czy nie potrzebują chromowania. Na fioletowym pokładzie jest paru świetnych kowali. Nie ma dla nich rzeczy niemożliwych!
Po raz pierwszy spochmurniałem. Nie tego się spodziewałem. Czekałem na listę aktywnych zagrożeń, może na jakiś plan bitewny. Wychodziło jednak na to, że nie mieliśmy tu walczyć. Mieliśmy niańczyć kupieckie książątka i polerować pancerze.
Potem nadszedł czas na pytania. Od razu podniosłem wysoko opancerzoną dłoń.
Ktoś za mną sięgnął w moją stronę i chwycił mnie za ramię, żebym opuścił rękę. Automatycznie zaparłem się i dzięki mojej nieprzeciętnej posturze oraz gwiżdżącym silnikom wspomagania mocy w pancerzu napastnik nie zdołał mnie zmusić do uległości.
– McGill, do cholery, opuść łapę! – syknął mi Harris do ucha.
– Oj, przepraszam, weteranie – powiedziałem, spoglądając na niego z wyrazem życzliwego zaskoczenia na twarzy. – Nie zauważyłem pana.
Harris patrzył na mnie spode łba i w końcu opuściłem rękę. Ale było już za późno.
– Słucham! – zawołał Claver – Tak, ty tam, dryblasie. Mów.
Obróciłem się do adiunkta, czując na karku oddech Harrisa.
– Sir, czy mógłby pan pokrótce omówić lokalne zagrożenia? – zapytałem.
– Lokalne zagrożenia? – powtórzył.
– Tak jest. Załóżmy, że mamy być ochroniarzami tutejszej kupieckiej księżniczki. Przed kim będziemy ją chronić?
Claver zaśmiał się.
– Nie wiem, może przed jakimś zbokiem na stacji metra – powiedział. – Albo przed zakupem zepsutych owoców. Szczerze mówiąc, na tej stacji nie ma żadnych większych zagrożeń. Tau, którym pozwolono tu mieszkać i pracować, są najlepszymi przedstawicielami swojego gatunku. Nie ma tu dzieci ani młodzieży. Wyłącznie dorośli mieszkańcy planety, którym się powiedzie, mogą dotrzeć na tę stację, jeżeli przejdą rygorystyczną procedurę kwalifikacyjną. Znajdzie się paru złodziei i rabusiów, jednak nie są zorganizowani.
Skinąłem głową ze zmarszczonym czołem. Claver odwrócił się do centuriona Gravesa i domyśliłem się, że będą kończyć.
Ponownie podniosłem rękę. Usłyszałem, jak Harris krztusi się ze złości.
– Sir – zacząłem – a na powierzchni planety? Czy tam są jakieś problemy?
– Ha! – odparł Claver. – Owszem, i to sporo! Rywalizujące gangi potrafią puszczać z dymem całe dystrykty! Rebelianci kontrolują połacie ziemi, a nawet niektóre podwodne bazy. Nie wiem, czemu nikt po prostu nie spłucze ich do oceanu.
Znowu spochmurniałem. Jak dla mnie nie wyglądało to na bezproblemowe otoczenie. Uznałem jednak, że skoro najmowano nas tylko do ochrony stacji, to nie mamy się czym przejmować.
Tak to przynajmniej wyglądało zawsze, kiedy Legion Germanica przybywał tu na kolejną nudną, całoroczną misję.
– 10 –
Tego popołudnia szliśmy do naszej nowej placówki służbowej. Carlos dotrzymywał mi kroku. Maszerowaliśmy bardzo długą ulicą o łagodnych zakrętach. Na Świecie Postępu tylko ostatnie niedojdy chodziły piechotą, a myśmy się właśnie do nich zaliczali.
Wokół nas kuśtykali kosmici przypominający zwierzęta, owady i najzwyczajniejsze w świecie wybryki natury. Wszyscy wyglądali na zgorzkniałych nędzarzy. Gdy podchodziliśmy do nich w dźwięczących zbrojach, uciekali nam z drogi jak karaluchy.
Zgodnie z rozkazami centuriona Gravesa trzecia jednostka podzieliła się na plutony. Mnie przypadło miejsce u adiunkta Leesona.
– Niezłe jaja z tym całym Claverem, co? – zagadnął mnie Carlos, wskazując na przód kolumny, gdzie szli oficerowie. – Srebrnobrody to dobra ksywa. Ma pewnie z dziewięćdziesiąt dziewięć lat!
– Założę się, że niewiele się pomyliłeś – odparłem. – Musiał unikać zgonu przez co najmniej trzydzieści lat, żeby wyglądać tak staro. Nikt w Legionie Varus nie ma siwych włosów!
– Starzenie się może być całkiem fajne – stwierdził Carlos nietypowym dla niego, refleksyjnym tonem. – Chciałbym kiedyś spróbować, choć raz. Potem dałbym się skasować koło czterdziestki, żeby zacząć od nowa.
– Fakt, brzmi to lepiej niż ciągłe umieranie.
– Pluton, stać! – zabrzmiała komenda przed nami.
Przerwaliśmy marsz i ustawiliśmy się w zorganizowanej kolumnie, dwójkami, ramię przy ramieniu. Ja byłem pośrodku szyku i czułem się na tyle pewnie, by trochę lustrować okolicę.
Niestety, najlepsze widoki rozciągały się nad nami. Z poziomu ulicy miałem wrażenie, że brniemy przez rynsztok. Wszędzie walały się śmieci, a u stóp każdego strzelistego budynku spali kosmici w pospiesznie skleconych szałasach.
W górze wszystko wyglądało lepiej. Sztuczne niebo rozciągało się jakieś dwa kilometry nad nami, a budynki wznosiły się aż do tego błękitu.
Przypominały