Название | Miłość czyni dobrym |
---|---|
Автор произведения | Katarzyna Bonda |
Жанр | Классические детективы |
Серия | Wiara, Nadzieja, Miłość |
Издательство | Классические детективы |
Год выпуска | 0 |
isbn | 978-83-287-1553-0 |
– Czy córka skarżyła się na złe samopoczucie, gorączkę, nocne poty, bóle stawów?
– Czasami – przyznał ojciec. – Może. Nie wiem.
– Schudła znacząco?
– Tak, nawet ja robiła jej wymówki, że tak poszczuplała – potwierdziła Zoriana.
– Dalsze objawy zależą od stopnia upośledzenia krążenia w naczyniach zajętych przez chorobę – wyjaśniał doktor. – Pod koniec w tętnicach podobojczykowych i tętnicach obwodowych nie wyczuwa się tętna. Tak jak pani sama widziała. Ciśnienie mierzone na kończynach górnych jest istotnie różne. To bardzo rzadka choroba. Wymaga stałego monitorowania.
– Czy na to się umiera?
– Niestety tak.
Wyszli na korytarz. Dalej Natasza słyszała już niewyraźnie, bo lament mamy zagłuszał kwestie lekarza. Wyłapała tylko sanatorium, powikłania, dożywotnią opiekę ambulatoryjną i wyrok: nim nadejdzie lato, dojdzie do następnego udaru.
Jak cudownie znów mieć kontrolę. Daniel rozparł się wygodnie w nowiutkim mercedesie, który już pół roku przed jego wyjściem Emilia wzięła w leasing u Kondratowicza. Właściciel salonu po starej znajomości przymknął oko na zaświadczenie o zarobkach i przygotował najbogatszą wersję, jaką Skalski wybrał z katalogu. Auto czekało na niego na podjeździe i kiedy tylko przyjechali do Stasina, Daniel postanowił je wypróbować. Miał godzinę, bo tyle zajmie zagrzanie obiadu i nakrycie do stołu, a tego wieczoru Skalscy zaprosili Freda z żoną. Przyjaciel Daniela chciał być w Chełmie razem ze wszystkimi, ale Lucjan stawił opór.
– Nie ma co robić teatru – przekonywał. – Pogadamy na osobności. Nie wiadomo, kto będzie się przyglądał tym, którzy podejmą Daniela pod zakładem. Lepiej nie dorzucać drew do ognia. Wam na razie nic nie grozi, Ferdziu, ale potrzebujemy was z Agą w odwodzie. Walka wciąż się toczy. Nie wiadomo, czy nie zaczną prześwietlać i waszych biznesów.
I Fred się ugiął. Zawsze był posłuszny Lucjanowi.
Daniel ruszył więc na przejażdżkę, rzucając od niechcenia, że choć przez chwilę chce pobyć sam. Cztery lata na kupie z bandytami. Człowiekowi zdaje się, że słyszą każdą jego myśl, nim on sam ją sobie uświadomi – tłumaczył łagodnie. Zrozumieli. Jak zawsze był w tej rodzinie w centrum uwagi. Wziął więc prysznic, oderwał metkę od grafitowej marynarki, którą przygotowała mu Emilia, włożył nowiutkie dżinsy i perfekcyjnie odprasowaną błękitną koszulę.
– Skoczę też do fryzjera – dodał, układając przydługie włosy na żel. – Godzina, półtorej. Tylko nie zaczynajcie jeść beze mnie – zastrzegł, a potem zasłonił oczy markowymi lustrzankami, których ojciec nienawidził i nazywał ślepcami.
Zrobił się na bóstwo u barbera i ruszył na Kołłątaja, do Darii. Nie otworzyła mu drzwi. A może jej nie było? Pojechała wypłakać się do matki, odgadł. Żałował, że tak wyszło pod więzieniem, bo tęsknił za jej miękkim ciałem, włosami pachnącymi kokosem i wilgotnym, oddanym spojrzeniem, które sprawiało, że czuł się bogiem. Wprost rozpaczliwie potrzebował bliskości i ukojenia, a przy okazji chciał obejrzeć dziecko. Nic, trudno, później ją udobrucha, zdecydował. Przecież z powodu takiego drobiazgu nie będzie się gniewała. A gdyby nawet, ogarnie to listami i piosenkami – znów będzie jak dawniej. Może zamówić kwiaty? Piwonie, bo Daria ma do nich słabość. To by ją rozczuliło. Ale nie chciało mu się szukać kwiaciarni. Trudno, niech sobie pocierpi. Pojednanie będzie żarliwsze, uznał. Ma pilniejsze sprawy na głowie niż babskie fochy.
Droga była wąska, zapełniona tirami. Daniel śmigał między nimi i bez lęku wyprzedzał na trzeciego. Kilka razy schował się w ostatniej chwili, raz omal nie urwał komuś lusterka. A może i urwał? Nieważne, bo im więcej koni czuł pod stopą, im głośniej na niego trąbili, tym większą moc czuł w sobie. Zawsze lubił jeździć. Szczególnie taką maszyną. Wystarczająco długo mercedes marnował się pod płotem. Ojciec nie pozwalał go nikomu dotykać. Nawet Emilka musiała jeździć do pracy autobusem. Tym sposobem limuzyna doczekała powrotu Daniela dziewicza i pachnąca salonem. Daniel lubił to połączenie. Z rozkoszą zajmował się docieraniem jej silnika. Czuł, jak mięknie pod jego ręką, ulega mu. Polubili się od pierwszego biegu. Jeszcze niedawno takich aut miał cztery, pięć, siedem. Każde na inną okazję. Jak zegarki. Ta drobna sprawa przypomniała mu o jubilerze. Spojrzał na czasomierz na desce rozdzielczej. Może Lubecki jest jeszcze w sklepie? Warto spróbować. I tak nie ruszą flaków bez niego. Będą czekać z jedzeniem, winem i tortem. Zamiast skręcić do Stasina, zawrócił na Lublin.
Mijał właśnie Czarcie Pole, na którym jako dziecko wylegiwał się na podmokłej łące, kiedy zobaczył cień człowieka. Wyhamował w ostatniej chwili. Dziewczyna nie zwolniła kroku, nie skoczyła w rów.
– Jak łazisz, ofermo? Mogłem cię zabić!
Spojrzała na niego z pogardą.
– I trzeba było.
– Dobrze się pani czuje? – zaczął łagodniej.
Nawet się nie odwróciła. Szła uparcie dalej, obłapiając się ramionami. Wściekła, że jakiś dziad ją zaczepia.
– Może podwiozę? Dokąd idziesz?
Jechał wolno obok niej. Była szczupła, miała wąskie pęciny i długie kasztanowe włosy. Wiatr bawił się nimi, przysłaniając niemal całkowicie twarz, więc Daniel nie zdołał się jej przyjrzeć, ale rysy miała ostre, ptasie. Przeciętna, zakonotował. I coś było z nią nie tak.
– Zaraz się rozpada – ostrzegł. – Cały dzień zbierało się na burzę.
– Nie ma pan innych spraw? Odczep się, człowieku!
Uśmiechnął się mimowolnie, bo choć w jej głosie wyczuł lęk, bezsilność i gniew, trudno było nie przyznać, że miała charakterek. Był już pewien, że jest bardzo młoda. Trawiła go perwersyjna ciekawość, co o tej porze robi sama na tej szosie, która jeszcze niedawno należała do niego. Wraz z lasem i polami aż do rzeki.
– Za zakrętem jest już autostrada. A tą drogą dojdzie pani tylko do Czarnej Łady. Do bagna. Miejscowi nazywają je Czarcim Polem. Szczerze odradzam. O tej porze roku jest szczególnie zwodnicze.
– Wiem – mruknęła i ruszyła, pochylając się jeszcze niżej.
Widział, jak walczy z wiatrem. Musiało jej być porządnie zimno, bo miała na sobie tylko cienki prochowiec. Szyję okręciła apaszką, która jak proporzec wirowała metr za nią. Nogi miała gołe, na stopach czółenka. To nie były buty do marszu na łąkę. Dziś pod aresztem Daniel sam wymarzł się bez płaszcza, więc podejrzewał, jak ona może się czuć.
– Jeśli chcesz, zawiozę cię nad rzekę i tam zostawię. Czy wyglądam na zboczeńca? Nie musisz się bać.
Spojrzała na niego z politowaniem, a potem zaśmiała się gorzko, szyderczo.
– Niczego się nie boję – oświadczyła, kiedy zajęła wreszcie miejsce na siedzeniu pasażera. – Niech pan jedzie do miasta.
– Do Lublina? Gdzieś konkretnie?
– Wszystko jedno. Do jakiegoś hotelu. I błagam, niech pan nic nie mówi.
Na chwilę stracił pewność siebie. Rzadko mu się to zdarzało.
– Jestem arcymistrzem w milczeniu – zapewnił.
– Wątpię.
Chciał coś dodać, ale spojrzała na niego karcąco, więc umilkł. Wtedy uśmiechnęła się kpiarsko, a na ustach, perfekcyjnie wyciętych w serduszko, położyła palec i bardzo powoli, jakby odpływała z tego świata, przymknęła