Название | Miłość czyni dobrym |
---|---|
Автор произведения | Katarzyna Bonda |
Жанр | Классические детективы |
Серия | Wiara, Nadzieja, Miłość |
Издательство | Классические детективы |
Год выпуска | 0 |
isbn | 978-83-287-1553-0 |
– I nadal odmawiam? Niech błaga?
– Nie wolno ci go upokorzyć! W trakcie rozgrywki nawet przez chwilę nie może się poczuć wykorzystany. To dozwolone jest tylko po zawodach, gdy jesteś daleko, w miarę bezpieczny. Musi dojść do tego sam. Za późno, by mógł cię dogonić, rozumiesz? Wcześniej mamisz go obietnicami i zastawiasz kolejne pułapki, ale wszystkie furtki są otwarte na oścież. Pozwól mu zdecydować, który potrzask wybiera.
– I wtedy ochoczo podnosi zapadkę, by gilotyna spadła.
– Całe zło tego świata bierze się z pożądania i ambicji. To ludzkie, ale warto o tym pamiętać. Karmisz więc jego chciwość: ten interes nie wypala, są trudności, mam jednak tutaj coś lepszego, i wyjeżdżasz z jeszcze większą bzdurą. Kupi ją, bo dotarło do niego, że stracił okazję, zbyt długo się wahał, więc teraz za tobą pobiegnie. Sprzedawałem kiedyś biżuterię. Normą było, że jeśli klientka zbyt długo się zastanawiała, odradzałem zakup. Kilka dni później wracała, chciała oglądać kolejne gabloty, kręciła nosem, wybrzydzała. Wreszcie pytała o naszyjnik, od którego zaczynaliśmy. Mówiłem, że sprzedany. Ktoś go opłacił dosłownie godzinę temu. Natychmiast decydowała się na inny, o wiele droższy, i teraz nawet nie patrzyła na czystość diamentu czy wiek. Chodziło jej już nie o ten konkretny eksponat, lecz o zwycięstwo: zdobyć cokolwiek, wyprzedzić innych. Być górą.
– To jest genialne.
– A pewnie. Fizyka kwantowa. Pole elektromagnetyczne. Porządek wszechświata. Przypadki nie istnieją. To tylko beznadziejne wytłumaczenie zależności, których jeszcze nie rozumiemy. Wiesz, kiedy ludzie wpadają?
– Są nieostrożni?
– Bzdura. Kiedy działasz brawurowo, nawet z kwitem z twojej drukarki wciśniesz królowi notariuszy poręczenie na trzy miliony. Rzecz nie w towarze, ale w tym, czy ostro zagrałeś. Nie bój się przeszarżować. W ogóle się nie bój. Ludzie mają radar na lęk, od razu go wyczuwają. I spierdalają jak najdalej, bo nie chcą się czuć jak zagoniona sarna. Kochamy zwycięzców, bohaterów. Tygrysy, lwy, aligatory, drapieżne bestie. Grzejemy się w ich odbitym blasku. Ci, którzy wpadli, byli zbyt ostrożni! Doprawiają prawdę, jakby sypali cement do zupy, używając do tego pieprzniczki. Przyznasz, że mało kto przełknie kit bez skrzywienia. I nie więcej niż jedną łyżkę, a i to pod przymusem. Co innego, kiedy na cienkiej porcelanie podasz suflet z papieru farbowany kakao i oprószony cukrem pudrem. Małą porcję, kęs ledwie. I dorzucisz mimochodem, że to stary wersalski specjał. Praktycznie niedostępny. Spróbuje choćby z ciekawości. Potem wmawiaj mu, że nie ma szans na więcej. I już go masz. Gra się zaczyna. Bądź kreatywny, użyj wyobraźni. Nie masz żadnych granic poza sumieniem.
– Czym? – roześmiał się Daniel. – Nie wiem, o co ci chodzi.
– To żałuj, bo to lampka alarmowa. Jak sądzisz, dlaczego nigdy nie siedziałem?
– Bo masz papiery niewidomego?
– Bo wiem, kiedy się zatrzymać.
– Kiedy?
– Dojdziesz do tego, jeśli nauczysz się, jak działa ludzkie sumienie.
– Hmm.
– Albo i nie dojdziesz. Każdy dociera do własnej prawdy sam.
Daniel roześmiał się.
– Już rozumiem. Chodzi ci o jego sumienie. O to, do czego jest w stanie się posunąć, żeby mieć to, czego chce. Pożądanie plus ambicja.
– Jeszcze będą z ciebie ludzie. No dalej, jakie masz osiągnięcia?
– Moja rodzina w kraju restrukturyzowała przedsiębiorstwa. Ojciec pracował w wywiadzie.
– Który wydział?
– Trzeci.
– Jaki to wydział?
– Polityczny?
– Błąd. Polityczny to pierwszy. Brak oczytania. Każdy teren, na jaki wchodzisz, musisz mieć wstępnie zbadany.
– Pojmuję.
– Cieszę się. Ale nawet jeśli popełnisz błąd, nie przejmuj się, idź dalej. Po prostu zaprzeczaj, kłam, atakuj tych, którzy mówią prawdę. Oskarżaj każdego, oburzaj się, a potem udawaj, że jest ci przykro. Działa za każdym razem. Wróć do dziadka.
– Jestem zmęczony. Może skończymy jutro?
Daniel wstał. Zapalił światło. Jego rozmówca się nie poruszył. Uśmiechał się tylko delikatnie, jakby wszystko już widział i znał każdą odpowiedź.
– Dobrze, odpocznij. Ale pamiętaj, że dopóki nie będziesz gotów, nie wystartujemy. Bo stawka jest wysoka, a ty jesteś na pierwszej linii frontu. I to na tobie wisi cały przekręt, choć ryzykujesz najmniej.
– Wiem, Igy – mruknął Daniel. – Nawet sobie nie wyobrażasz, jak doceniam to, co dla mnie robisz. Czuję się wyróżniony.
– Nie doceniasz i nic nie czujesz. Ale to tylko twój walor, bo emocje nigdy nie wezmą góry nad logiką. A robisz to dla siebie, dla tej kasy. To mi wystarczy.
– Idę posłuchać Michaela Jacksona i wchłonąć aktualną prasę. Oczytanie. Research. Nic nie wiem o tym cholernym parku rozrywki. Ani o złocie z Banku Rezerwy Federalnej.
– To teraz odprowadź mnie do Carli. Nie wziąłem laski, a nie chciałbym budzić małżonki, przewracając się na korytarzu. Nie rozumiem, dlaczego przestawiłeś tę serwantkę. To jakiś psikus, test? A może chcesz mnie wykiwać?
Daniel odwrócił się gwałtownie.
– Skąd wiesz o przemeblowaniu?
– Kiedy Bóg zabiera, daje w zamian coś cenniejszego. Fakt, że nie patrzę, nie znaczy, że nie widzę. Zerkasz teraz na swoją torbę. Masz w niej butelkę wódki, ale nie pij dzisiaj za wiele. Jutro o ósmej zaczynamy od początku. Pomyśl, jak poznałeś Donalda Trumpa, i dopracuj wątek z dziadkiem Pullmanem. Byłoby miło ruszyć od poniedziałku. Jak dotąd jeszcze się nie zwróciłeś.
Mülheim, Niemcy, październik 1998
Otto Klemke upychał woreczki z trefnym towarem na dolnej półce kasy pancernej, a one nijak się nie mieściły. Wyjął już wszystko, co nie musiało siedzieć w zamknięciu: stertę lipnych certyfikatów, atrapy osiemnastowiecznych kolii i woreczek diamentów, które w rzeczywistości były topazami. Siatkę z gotówką już rankiem ulokował pod krzesłem i zabezpieczył papierową taśmą z własnym podpisem, by wiedzieć, czy Nikolay do niej zajrzy. Liczył banknoty wielokrotnie, jakby ta czynność miała moc ich rozmnażania. Nadal brakowało trzynastu tysięcy marek, by dobić targu z Wolfem, ale Otto nie zamierzał się do tego przyznawać. Planował przeciągać negocjacje, w razie potrzeby grać na zwłokę, ponieważ był pewien, że ten interes to jego złoty strzał, i postanowił sobie, że wydobędzie brakującą forsę choćby z piekła. Dosyć miał biedowania w tym składzie ze starzyzną. Chciał otworzyć sklep jubilerski przy głównej ulicy i przyjeżdżać do niego dwa razy dziennie tylko po to, by policzyć utarg, a wieczorami bywać na bankietach z burmistrzem i radnymi, pić szampana oraz rozdawać klientom wizytówki zadrukowane złotą czcionką. Żonę też sobie weźmie nową, rozmarzył się. Kiedy będzie bogaty, stać go będzie na dwa razy młodszą i mniej zrzędliwą niż ta zołza Harriet. Najlepiej jakąś piękną niemowę. Musiał tylko posprzątać ten syf w biurze, przebrać się w garnitur i zaparzyć kawę, by pachniało od wejścia, kiedy przyjdą goście.
Z tych rojeń wybił go jazgot brzęczyka zawieszonego przy drzwiach