Название | Dziewczyna z Dzielnicy Cudów |
---|---|
Автор произведения | Aneta Jadowska |
Жанр | Детективная фантастика |
Серия | Nikita |
Издательство | Детективная фантастика |
Год выпуска | 0 |
isbn | 9788379246229 |
– Pomożesz mi z nim czy będziesz się przyglądał? – zapytałam Ilię, który po prostu stał z boku.
– Tak jak ty mi pomogłaś z wykładziną? – odgryzł się niewinnie, ale zwinnie przejął nieprzytomny ładunek z mojego uścisku. – Gdzie go chcesz?
– Schron.
– Zalazł ci za skórę? – prychnął.
– Znalazłam go obserwującego waszą siedzibę. Nigdy go tu nie przyprowadziłam.
– Możemy go po prostu zabić – zaproponował szczerze.
– Możemy, ale później, najpierw musi nam wyśpiewać kilka rzeczy.
– Przynieść instrumenty dentystyczne? – Słowo daję, brzmiał tak, jakby je miał.
– Potraktujmy je jako ostateczność – odparłam.
Wiertło do borowania i dźwięki, jakie wydawało, to coś barbarzyńskiego nawet dla mnie. Jeśli ten szczery uśmieszek idioty z krainy wypełnionej kucykami i tęczą nie był ściemą, to namówienie Robina do współpracy mogło nie być takie trudne. A jeśli był, cóż, dobrze wiedzieć, że mieliśmy wiertła pod ręką.
Czułam, że odzyskał przytomność, ale nie drgnął – nie próbował się szarpać na krześle, do którego został przywiązany, nie wydał z siebie żadnego dźwięku. Po prostu patrzył się na moje plecy i czułam to spojrzenie niemal fizycznie.
Opróżniłam jego torbę i przeglądałam ułożone na stole przedmioty. Żadnej komórki, pistoletów czy elektroniki. Kilka noży, kusza, apteczka, czekolada, krzesiwo, pęk kluczy, ciasno zwinięty pakiecik z zapasową bielizną i drugi z przeciwdeszczową peleryną z cienkiej folii, bidon ze stali nierdzewnej… Gdyby nie kusza, pomyślałabym, że torba należy do harcerza. Choć w sumie spora część wyposażenia pokrywała się z tym, co sama nosiłam w torbie.
Odchrząknął za moimi plecami, jakby uprzejmie zwracał mi uwagę na to, że już nie śpi, a ja naruszam jego prywatność, grzebiąc w jego rzeczach, co jest dla niego nieco krępujące – w końcu właśnie miałam w rękach jego bieliznę. Odwróciłam się, spodziewając się wściekłej miny i gróźb, których w obecnej sytuacji nie zdołałby wprowadzić w życie – ze związanymi rękami i nogami, w schronie o ścianach dość mocnych, by przetrwały bombardowanie.
– To nie było konieczne – powiedział spokojnie.
– Co dokładnie? – Chciałam się upewnić.
– Wszystko od mojego powitania do teraz. Mogłaś po prostu powiedzieć, że chcesz porozmawiać, i poszedłbym tu za tobą, nie musiałabyś mnie nosić.
Patrzyłam na niego, szukając jakichś oznak sarkazmu. Nic.
– Myślę, że masz kłopoty z zaufaniem – dodał.
– No nie mów – skwitowałam.
Ilia zabrał na górę pudło z kwiaciarni i zapewnił, że w ciągu dwóch godzin trafi ono do laboratorium. Nie robił mi wielkich nadziei na to, że coś znajdziemy. „To nie CSI. Nawet jeśli będzie tam mnóstwo śladów DNA i odcisków palców, przypomnij mi, czy mam je porównać z bazą danych tajnych zamachowców, czy poszperać w bazie danych tych, którzy chętnie widzieliby Modliszkę martwą?” Miał Rację. Na początek musiało mi wystarczyć porównanie potencjalnych śladów z odciskami palców Robina i jego DNA, które Ilia od razu pobrał, wyrywając mu kilka włosów z cebulkami. Wyniki przyjdą nie wcześniej niż za kilka dni. Choć zapłaciłam za opcję ekspresową, sekwencjonowanie DNA trwa – tylko w serialach wyrabiają się między jedną a drugą przerwą reklamową.
Zostałam z Robinem sama, miałam wezwać Ilię, gdybym potrzebowała wsparcia czy narzędzi dentystycznych. Wybrałam pomieszczenie, w którym nie było za wiele sprzętów – ot, stół, krzesło i wąska metalowa wojskowa prycza pod ścianą. Przesunęłam ją po betonowej podłodze, tak że mogłam teraz usiąść naprzeciwko Robina.
– Sugerujesz, że odpowiesz mi na każde pytanie, jakie ci zadam? I powiesz mi prawdę? – zapytałam.
– Jasne. Mamy być partnerami. Musimy zbudować platformę porozumienia i zaufania – odparł tym tonem, który budził natychmiastowe skojarzenia.
– Jak długo trwała twoja terapia psychiatryczna?
– Trzy miesiące.
– Szybko nasiąkasz żargonem.
– Adaptuję się.
To było dziwaczne, ale brzmiał wiarygodnie i wydawał się naprawdę mieć na myśli to, co mówił.
– Rozwiążesz mnie? – zapytał.
– Jeszcze nie. Zobaczymy, jak potoczy się dzień.
Przytaknął, jakby godził się z tym, na co nie miał wpływu.
– Od jak dawna jesteś w Zakonie? – zapytałam.
– Od zawsze – odpowiedział, a widząc moje zwątpienie, dodał: – Naprawdę, wychowałem się tam. Podrzucono mnie na próg siedziby Zakonu, kiedy byłem niemowlakiem.
– I tak po prostu cię wzięli na wychowanie?
– Matka Przełożona uznała, że to dobry pomysł.
Dałabym mu gdzieś między dwadzieścia osiem a trzydzieści pięć lat. To nie mogła być moja matka, bo należała do Zakonu od dwudziestu lat, a Matką Przełożoną była od sześciu. Z tego, co wiem, pierwszą w Polsce kobietą na tym stanowisku. Co nie wykluczało wersji Robina.
– Gdzie to było?
– W Watykanie.
Odchrząknęłam zaskoczona. To mogło wiele wyjaśniać. Kiedyś w Watykanie mieściła się siedziba główna, w czasach, kiedy Zakon podlegał wciąż Kościołowi katolickiemu. Dominikanie byli psami Chrystusa w realnym świecie. Zakon – cieniem Watykanu w świecie nadprzyrodzonych. Jakieś sto lat temu postanowił się odłączyć od struktur kościelnych z powodu różnic nie do pogodzenia. Miał dość mocną pozycję, by móc to zrobić, nie tracąc dóbr materialnych. Nie wiem, komu i czym zagroził, ale oficjalnie stał się instytucją prywatną. „Oficjalnie” to tylko figura retoryczna, bo istnienie Zakonu stanowiło jedną z najgłębiej skrywanych tajemnic Kościoła katolickiego. Wierni nie byli gotowi na wiedzę o alternatywnych światach, rasach nadprzyrodzonych czy magii. Jeszcze mniej byli, zdaniem Kościoła, gotowi na wiedzę o tym, że wszyscy czczeni przez ludzkość bogowie istnieją i w większości mają się świetnie, a Jezus Chrystus jest jednym z wielu potencjalnych wybawicieli. Po rozdzieleniu obu instytucji siedziba w Watykanie straciła pozycję bazy głównej, choć nadal należała do Zakonu i mieściły się tam archiwa oraz coś w rodzaju Sanktuarium. Jeśli to tam podrzucono niemowlę, istniały spore szanse, że znajdzie je bibliotekarka czy uzdrowicielka, a nie morderca.
– Czemu za mną łazisz? – zapytałam.
– Mamy być partnerami.
– Czyj to był pomysł?
– Matki Przełożonej. To dla mnie naprawdę ważne. – Skrzywił się. – Rozumiem, że dla ciebie nie jest to dobre rozwiązanie… Czy chodzi o mnie? Czy twój problem z brakiem zaufania?
– Pracuję sama.
– Też tego chcę. Właśnie dlatego muszę pracować z tobą, bym mógł pracować sam.
– Wyjaśnij mi to, bo się zgubiłam.
– Jeśli popracuję z tobą pół roku, po tym czasie będę mógł działać solo. Matka mi to obiecała.
– Powiedz mi, chłopcze, czy ostatnio bardzo ją wkurzyłeś?
Spojrzał