Название | Dziewczyna z Dzielnicy Cudów |
---|---|
Автор произведения | Aneta Jadowska |
Жанр | Детективная фантастика |
Серия | Nikita |
Издательство | Детективная фантастика |
Год выпуска | 0 |
isbn | 9788379246229 |
Poprosiła, bym mówiła do niej „ciociu Stasiu”. Nigdy nie wyszła za mąż, nie odważyła się też zajść w ciążę bez ślubu, czego bardzo żałowała. Miała siostrę i siostrzeńca, ale mieszkali w Rzeszowie. Na swój sposób było mi jej szkoda. Z drugiej strony podziwiałam jej siłę charakteru i to, że mając prawie siedemdziesiąt lat, wciąż widziała w ludziach dobro. Podejrzewam, że nawet wśród mieszkańców Straconej Dzielnicy znalazłaby „dobrych chłopców i miłe dziewczynki”, choć przysięgam, że nikt przy zdrowych zmysłach nie pomyślałby tak o lokatorach tego rewiru. Mnie też uważa za miłą dziewczynę, ale to dlatego, że zrobiłam wszystko, by mnie za taką miała. Pomogłam jej kilka razy z zakupami, kiedy widziałam, że ciągnie ten swój kratkowany wózeczek po chodniku i tacha do windy zapasy na kilka dni. Dziękowała tak, jakbym oddała jej własną nerkę. Myślę, że ten blok, dość anonimowy, co mi akurat odpowiadało, dla niej był zbyt anonimowy i brakowało jej kontaktu z ludźmi. Miała pecha, że do mieszkania naprzeciwko wprowadziłam się właśnie ja, a nie jakaś miła rodzina z dzieciakami, które mogłyby ją nazywać babcią Stasią.
Nie mówiłam jej wiele o sobie. Ona opowiadała o sobie całkiem sporo. Piekła też najlepsze maślane ciasteczka z domowym cytrynowym lukrem, jakie zdarzyło mi się jeść. Wypytywała mnie o moje życie, a ja spławiałam ją gładkimi kłamstwami o częstych wyjazdach w związku z pracą. Pewnego dnia, wracając z nocnej roboty, usłyszałam zza jej drzwi stłumione jęki. Znalazłam ją na podłodze w łazience. Upadła, wychodząc z wanny, i złamała biodro. Nie mogła dosięgnąć telefonu, by wezwać pomoc. Nikt jej nie odwiedzał. Była taka szczęśliwa, gdy się pojawiłam, że nawet nie zapytała, jak zdołałam otworzyć zamki i zwolnić blokadę antywłamaniową. Wezwałam karetkę. Przeszła operację, a gdy wyszła ze szpitala, uznała, że jej obowiązkiem jest odwdzięczyć mi się najlepiej, jak potrafi, czyli adoptując mnie duchowo i dbając o mnie. To zwykle oznaczało pieczenie ciasteczek i narzekanie, że z nikim się nie spotykam i wiecznie jestem w rozjazdach. Nie wadziła mi. Była słodka, a w moim życiu nie miałam wiele kontaktu z ludźmi, którzy są słodcy.
Któregoś dnia ktoś mnie szukał. Kolega z pracy – nie tej fikcyjnej agencji PR, ale z Zakonu. Wtedy jeszcze wisiała nagroda za moją głowę. Trwało to kilka tygodni, nim znalazłam zleceniodawcę i upewniłam środowisko, że nie ma już nikogo, kto wypłaciłby im choć złotówkę za moją śmierć, ale to było później, po wizycie Cienia w bloku przy Jugosłowiańskiej. Włamał się do mieszkania pod moją nieobecność. Czekał, aż wrócę, by przywitać mnie strzałem w pierś. Kto wie, czy by mu się nie udało, gdyby ciocia Stasia nie czekała na mnie z ostrzeżeniem na ławce przed blokiem. Widziała go przez judasza, a nie wyglądał na miłego chłopca. Trafne rozpoznanie. Poprosiłam ją, by wyszła na spacer, bo to naprawdę nie jest miły chłopiec. Posłuchała. Załatwiłam sprawę, bez elementu zaskoczenia nie miał szans załatwić swojej. A potem wyjaśniłam cioci Stasi, że jako młoda i głupia dziewczyna wdałam się w romans z szefem lokalnej mafii, który nie przyjął zerwania najlepiej i może chcieć mi zrobić krzywdę. Więc gdyby zauważyła cokolwiek dziwnego, dziwnych ludzi, dziwną aktywność, ma mi dać znać.
– Kochanie, powinnaś wezwać policję! – powiedziała.
– On nie pójdzie do więzienia. Ma bardzo dużo pieniędzy i bardzo dużo kolegów – wyjaśniłam tonem znękanej kobiety, którą czasami dogania przeszłość.
Przytaknęła ze smutkiem. I podwoiła wysiłki. Nikt nie mógł się przemknąć korytarzem, nie wzbudzając jej zainteresowania. A teraz najprawdopodobniej przepłoszyła kogoś, kto nie miał miłych zamiarów, skoro dobijał się tak agresywnie i zostawił nieoznakowaną paczkę. Może kolejny kolega z pracy uznał, że czas, bym złożyła wymówienie? Naciągnęłam na wilgotne ciało szlafrok, sycząc z bólu, kiedy unosiłam ramię. Cholerny wilkołak nie mył łap chyba z miesiąc.
Otworzyłam drzwi i przywitałam się szybko z ciocią Stasią. Przesyłka z trudem mieściła się na wycieraczce. Długie, białe pudełko miało logo luksusowej kwiaciarni. Nie dostrzegłam bilecika, za to opasujący pakunek czerwony, nylonowy sznur grubości palca wydawał się mocno nie na miejscu. W połączeniu z dziwnym dostawcą i brakiem pokwitowania paczka nie wyglądała na taką, którą chciałabym otwierać. A już na pewno nie przy staruszce. Jeśli wybuchnie, pewnie przeżyję, choć spędzę kilka dni w wannie. Ona nie miałaby szans w konfrontacji z korkiem od szampana.
– Rzucił ją, gdy tylko wyszłam na klatkę… To był ON? – zapytała, głośno akcentując zaimek odnoszący się do mojego niesławnego mafijnego eks.
– Raczej któryś z jego ludzi – powiedziałam. – Dziękuję za czujność.
– Niech wie, że się ktoś o ciebie troszczy, może da sobie spokój.
Twardo uniosła podbródek i wierzcie mi, była gotowa stawić czoła mafii. Już ją widziałam, jak składa aplikację do Zakonu Cieni. Cień Zabójcy.
Podziękowałam jej serdecznie i poprosiłam, by wróciła do mieszkania.
– Gdyby coś wybuchło, proszę zadzwonić pod ten numer, który ci dałam, ciociu, do Aleksa.
– A nie po policję? – Uniosła brew. Może zaczynała coś podejrzewać? Miłe dziewczynki zostawiają pewne sprawy policji…
– Mój przyjaciel poradzi sobie z tym lepiej. Ma lepsze zaplecze finansowe – wyjaśniłam.
Pokiwała głową, bo o niedofinansowaniu policji czytała w swojej gazecie więcej niż raz. Cofnęła się do mieszkania i przymknęła drzwi, ale czułam jej obecność. Byłam pewna, że spogląda na mnie przez judasza.
Przyklęknęłam i dokładnie obejrzałam krawędź paczki. Nieznajomy niósł ją w rękach, potem rzucił. Nie ryzykowałby z detonatorem naciskowym, prawda? Delikatnie podniosłam pudełko. Lekkie. Zabrałam je do mieszkania i zamknęłam drzwi. Wzmocniłam zaklęcie ochronne, gwarantujące mi maksimum dyskrecji, a sąsiadom bezpieczeństwo. Nawet gdyby w paczce była bomba, siła uderzeniowa nie dosięgłaby nic poza moim lokum. Niezbyt dobrze dla mnie, ale w porządku dla reszty budynku.
Czujniki nie wykryły materiałów wybuchowych czy przewodów. Współczesne bomby rzadko tykają, ale na wszelki wypadek uważnie osłuchałam przesyłkę. Mogłam ją po prostu otworzyć, skoro wydawała się czysta, ale instynkt podpowiadał mi, że w środku nie znajdę nic dobrego. Wyciągnęłam z torby ze sprzętem do włamań kamerkę laparoskopową i scyzorykiem wydłubałam otwór w pudełku. Podłączyłam kamerkę do laptopa i ostrożnie wsunęłam do środka. Przez chwilę widziałam tylko coś, co wyglądało na liście. Poruszyłam przewodem, przesuwając go głębiej. I nagle ją zobaczyłam. Oko, wydłużona głowa, długie odnóża… Przeklęłam cicho.
Zsunęłam sznur, uważając, by nie zniszczyć potencjalnych śladów. Jeśli miałam rację i była to groźba, wiedziałam, że Karma znajdzie mi laboratorium, w którym sprawdzą pudło w poszukiwaniu wszelkich wskazówek. Uniosłam wieko.
Było ich znacznie więcej. Spoczywały ułożone między bezgłowymi łodygami róż niczym makabryczny bukiet. Liczyłam sztywne, przebite szpilkami ciałka. Trzydzieści. Szpile miały jakieś dwanaście centymetrów i przyczepione na końcach szklane serduszka – czerwone, różowe, fioletowe. Wyjęłam z torby aparat cyfrowy i dokładnie wszystkie sfotografowałam. Dopiero wtedy delikatnie wyjęłam jedną ze szpil z przytwierdzonym do niej owadem.
Modliszka. To zdecydowanie była groźba. Od tamtego dnia, kiedy odstrzeliłam głowę facetowi, który miał ochotę mnie zgwałcić, to imię przylgnęło do mnie na dobre. Większość Cieni nie zawracała sobie głowy zapamiętywaniem któregoś z imion, o których wiedzieli, że są lewe. Modliszka była bardziej charakterystyczna. Pseudonim, który nadano mi jako złośliwą obelgę, nosiłam