Pozory mylą. Diana Palmer

Читать онлайн.
Название Pozory mylą
Автор произведения Diana Palmer
Жанр Остросюжетные любовные романы
Серия
Издательство Остросюжетные любовные романы
Год выпуска 0
isbn 978-83-276-5234-8



Скачать книгу

się literaturą, tworzy powieści.

      – W zachodnim Teksasie nie brakuje pisarek – w zadumie powiedział Cort. – Takich zapowiadających się. Ale jakoś żadna z nich nie może nic opublikować.

      – Ta nie ma z tym problemów, a jej ostatnia książka znalazła się na liście bestsellerów USA Today.

      – Nieźle. A na listę New York Timesa też się wdrapała?

      – Nie, ale od wydania książki minęło niewiele czasu. Naprawdę jest utalentowana.

      – Jakiego powieści pisze?

      – Romanse.

      – Aha, słodziutkie i zakrapiane łezką historyjki – zadrwił Cort.

      – Nie do końca. – Stanęli przy dużym czarnym pikapie Barta. – Wsiadaj. Ten staruszek być może dowiezie nas do domu. W każdym razie zakładam, że przynajmniej doturla się do połowy drogi.

      Cort przyjrzał się wgnieceniom w karoserii i miejscom z obdrapaną farbą.

      – Do czego używasz tego wozu? Zganiasz nim bydło z pastwiska?

      – Służy mi do różnych celów. Mam drugi samochód, który prezentuje się trochę lepiej, ale oddałem go do warsztatu, bo pojawił się mały problem.

      Cort wrzucił bagaże do auta, wskoczył na fotel pasażera i zamknął drzwi.

      – Jakiego rodzaju problem? – zainteresował się, sięgając po pas bezpieczeństwa.

      – Ktoś przypadkiem walnął w drzwi łyżką do zmiany opon.

      – Przypadkiem? – zdumiał się Cort. – No dobra, jak było naprawdę?

      Bart wyraźnie się speszył. Z niepewną miną uruchomił silnik, wyjechał z parkingu i mruknął:

      – To długa historia.

      – Mamy dużo czasu, słucham z zapartym tchem – upierał się rozbawiony Cort.

      Wyoming zachwycał bogatą florą, w przeciwieństwie do rodzinnych stron Corta, gdzie dominowały tereny pustynne, górskie szczyty i sól. Szczęśliwie jego ranczo leżało na terenach, gdzie opady były nieco obfitsze niż w dalszej okolicy, więc nie miał problemów z paszą. Ale tak czy inaczej Catelow to całkiem coś innego. Sprawiało wrażenie, jakby deszcz co rusz zraszał ziemię, a mijane tereny wprost pyszniły się jaskrawą zielenią.

      – Ładne pastwiska – zauważył Cort.

      – To pozory, pasza jest u nas piekielnie droga. Rzadko tu pada deszcz, dlatego tak ważne są wody roztopowe. Szkopuł w tym, że w ostatnich latach opady śniegu też były skąpe. Ale jak komuś nie brak gotówki, może dogadzać swojemu bydłu, ot, choćby ten facet – wskazał mijane ranczo – to milioner. Ma rancza nie tylko tutaj, ale również w Montanie, a nawet wielką posiadłość w Australii. Nazywa się Jake McGuire.

      – Znam go – odparł Cort. – Poznaliśmy się przed trzema laty na zjeździe hodowców bydła w Denver.

      – To porządny gość. Można na niego liczyć w potrzebie. – Bart ciężko westchnął. – Kiedy masz forsę, stać cię i na paszę, i na działalność dobroczynną. Ale co ja tam wiem.

      – Nie narzekaj, powodzi ci się całkiem nieźle – zauważył Cort, a w jego oczach zatańczyły wesołe błyski.

      – Znam się na prowadzeniu rancza. – Bart wzruszył ramionami. – Tylko nie mam głowy do budżetu i rachunków.

      – Więc się ożeń z księgową.

      – Marzenie ściętej głowy. Dobra księgowa zawsze znajdzie pracę w mieście.

      – Nigdy nie wiadomo, nie trać nadziei.

      – Tak, tak… – Bart znów ciężko westchnął, po czym powiedział: – Muszę zatrzymać się w mieście i odebrać ze sklepu kilka lizawek solnych dla bydła.

      – Zaczekam w samochodzie, chyba że mam pomóc przy załadunku.

      – Sklep z paszami prowadzą Callisterowie. Właścicielem jest McGuire, a oni go dzierżawią. Zatrudniają krzepkich chłopaków, którzy pomagają klientom w załadunku.

      – Ci Callisterowie? – zainteresował się Cort. – Z Montany?

      – Tak, to oni. Najmłodszy syn, John, ożenił się z Sassy, która kiedyś pracowała w tym sklepie, i zakotwiczył tu na stałe. Mają syna. Na rodzinnym ranczu w Montanie został brat Johna, Gil, razem z żoną i dziećmi.

      – To nie ranczo, tylko imperium – skwitował Cort.

      – Zgadza się. A wiesz, kto jest ojcem chrzestnym żony Gila? K.C. Kantor.

      – Aha, to ten milioner, który dorobił się fortuny jako najemnik. Brał udział w iluś tam wojnach w Afryce.

      – Ciekawa rodzinka – podsumował Bart i zaczął hamować. – Jesteśmy na miejscu. – Sklep z paszami znajdował się niedaleko głównej ulicy Catelow. – Sekunda i jestem z powrotem – dodał Bart.

      Cort rozejrzał się wkoło. Catelow przypominało mu niewielkie miasteczko niedaleko El Paso, w którym przez pewien czas mieszkał. Jedyną różnicę stanowiła zieleń. Tu rosło więcej drzew, niektóre były imponujących rozmiarów. Z lektur na temat Catelow zapamiętał nazwę gatunku – była to sosna wydmowa.

      Pomyślał, że chętnie rozprostowałby nogi. Zanim wysiadł, kruczoczarne włosy ukrył pod stetsonem w kolorze kremowym i przekrzywił go na bok. Kiedy stanął na chodniku, przechodzące kobiety aprobująco zerkały na niego. Był wysokim mężczyzną o mocnej budowie ciała – długonogim, szczupłym w biodrach, za to szerokim w barach. Z taką prezencją mógłby zrobić filmową karierę, gdyż nie tylko wyróżniał się wspaniałą sylwetką, ale i twarzą twardziela, która wzbudzała powszechną uwagę. Takiej charyzmy mógłby mu pozazdrościć niejeden gwiazdor. Kobieta, na którą spojrzał, miała poczucie, jakby prócz niej nie istniała żadna inna. Kiedy mu na tym zależało, potrafił być naprawdę czarujący.

      Zerknął na swoje zakurzone i oblepione krowim łajnem buty. Tuż przed wyjazdem do Catelow wybrał się na pastwisko, żeby obejrzeć niedomagającego byczka. Ale ze mnie łajza, pomyślał. Powinienem w podróż zabrać czyste obuwie.

      Chodnikiem nadchodziły dwie kobiety.

      – Nigdy bym nie pomyślała, że doczekamy się w mieście takiego sklepu – powiedziała jedna z nich do nieco wyższej koleżanki. Kasztanowe włosy z jaśniejszymi kosmykami miała upięte w kok. – Mają tu przeróżne, nawet najbardziej egzotyczne rodzaje włóczki. W sam raz do robienia na drutach…

      – Robienie na drutach – parsknął Cort, gdy go mijały.

      Kasztanowłosa obrzuciła go zdziwionym spojrzeniem. Twarz miała sympatyczną, ale niezbyt urodziwą. W ogóle się nie malowała. Szkoda, pomyślał. Gdyby choć trochę się postarała, mogłaby wyglądać jak normalna kobieta. W sumie miała całkiem ładne usta, krągły podbródek, miłą dla oka karnację. Jednak ubrana była jak bezdomna, a mocno upięty kok nie dodawał jej urody.

      W sposób ostentacyjny zmierzyła go wzrokiem od stół do głów. Cort czuł na sobie spojrzenie jej piwnych oczu, gdy lustrowała jego smukłą figurę i szczupłą opaloną twarz częściowo ukrytą w cieniu kowbojskiego kapelusza.

      – Szanowny panie, gdybym paradowała w tak ohydnych buciorach, policzyłabym do dziesięciu, nim odważyłabym się skrytykować czyjeś hobby – skwitowała niby łagodnym, a tak naprawdę jadowitym tonem.

      Cort uniósł brwi, po czym spytał radośnie:

      – A buja się pani?

      – To znaczy? – spytała, marszcząc brwi.