Название | Republika Smoka |
---|---|
Автор произведения | Rebecca Kuang |
Жанр | Боевая фантастика |
Серия | Wojna makowa |
Издательство | Боевая фантастика |
Год выпуска | 0 |
isbn | 9788379646234 |
– Unegen namierzył Yuanfu – odezwała się wreszcie. – Budynek magistratu, za dwie godziny.
– To co? Chyba nici z szalika? – Baji zerknął na Ramsę.
Chaghan wytaszczył spod pokładu wypchany worek i wysypał zawartość na deski.
– Ubierać się – zadysponował.
To Ramsa wpadł na pomysł przebieranki w skradzione mundury milicji. Mundury, czyli jedyną rzecz, której nie mogli kupić od Moag. Z ich zdobyciem nie mieli jednak większych kłopotów. Stosy gnijących ciał wznosiły się wszędzie, jak wybrzeże długie i szerokie, w każdym wyludnionym miasteczku i przy wszystkich drogach. Znalezienie odpowiedniej liczby wolnych od śladów sadzy i plam krwi uniformów wymagało jedynie dwóch wycieczek.
Rin musiała podwinąć nogawki i zakasać rękawy. Niewiele trupów było jej drobnej postury. Wiążąc buty, z najwyższym trudem powstrzymała się od wymiotów. Jej koszula została ściągnięta z ciała odkrytego w niedopalonym stosie pogrzebowym i nawet po trzech kolejnych praniach pod słonawą wonią morskiej wody dawało się wyczuć fetor zwęglonego mięsa.
Ramsa, przekomiczny w za dużym o przynajmniej trzy rozmiary mundurze, wyprężył się przed Rin i zasalutował.
– I jak wyglądam?
– Po coś to założył? – warknęła i z powrotem pochyliła się nad sznurowadłem.
– Rin, proszę…
– Nigdzie nie idziesz.
– Ale ja chcę…
– Nie idziesz! – powtórzyła z naciskiem. W zakresie wytwarzania materiałów wybuchowych i wszelkiego rodzaju rakiet cechował Ramsę niekwestionowany geniusz, był jednak przy tym niski i cherlawy, a zatem całkowicie bezużyteczny w starciach wręcz. Nie miała zamiaru stracić jedynego znającego się na prochu ogniowym cike tylko dlatego, że nigdy nie nauczył się machać mieczem. – Nie zmuszaj, bym przywiązała cię do masztu.
– Weź przestań! – pisnął chłopak. – Kurde, siedzimy na tej krypie już któryś tydzień. Mam tego dosyć! Przy każdym kroku chce mi się rzygać i…
– Trudno – rzuciła Rin, wplatając pasek w kolejne szlufki spodni.
Ramsa wyciągnął z kieszeni garść niewielkich rakiet.
– Więc co? Ty je odpalisz?
– Chyba nadal nie rozumiesz. – Obrzuciła go surowym spojrzeniem. – Ja naprawdę nie planuję wysadzić Adlagi w powietrze.
– Aha, no tak, ty chcesz tylko obalić lokalne władze. Też mi różnica.
– I zamierzam to zrobić przy jak najmniejszych stratach wśród cywili. A z tego wynika, że nie jesteś nam potrzebny. – Dziewczyna wyciągnęła rękę i postukała palcem w stojącą pod masztem baryłkę. – Aratsha, przypilnujesz go? Wolałabym, żeby nie zszedł z pokładu.
Woda w beczułce uniosła się i uformowała niewyraźną, groteskowo przezroczystą twarz. Większość czasu Aratsha spędzał w środowisku wodnym, kierując za pomocą prądów statek cike tam, dokąd akurat miał popłynąć. Jeżeli natomiast nie przyzywał akurat boga, najchętniej przebywał w swojej beczce. Rin jeszcze nigdy nie widziała go w pierwotnej ludzkiej postaci. Nie była nawet pewna, czy jakąś w ogóle posiada.
– Skoro muszę. – Z ust Aratshy wypłynęły bąbelki powietrza.
– Powodzenia – burknął butnie Ramsa. – Chyba nie sądzicie, że biegam wolniej od beczki?
– Nie zapominaj, proszę – Aratsha spojrzał na chudzielca – że jeśli tylko zechcę, utopię cię w dwie sekundy.
Ramsa otworzył usta, lecz uprzedził go Chaghan.
– Dobra, wybierzcie sobie – powiedział, wysypując pod nogi towarzyszy zawartość skrzynki z bronią. Brzęknęła stal.
Baji, skarżąc się donośnie, zamienił swoje ukochane grabie na standardowy miecz piechoty. Suni poderwał z pokładu cesarską halabardę, lecz Rin była przekonana, że zrobił to jedynie na pokaz. Prawdziwą specjalnością Suniego było gruchotanie przeciwnikom czaszek, czego dokonywał gołymi, wielkimi jak tarcze łapskami. Niczego więcej nie potrzebował.
Rin przypasała sobie zakrzywiony piracki bułat. Wprawdzie żołnierze milicji nie posiadali na wyposażeniu tego rodzaju broni, lecz zwyczajne wojskowe miecze były dla niej zbyt ciężkie. Kowale Moag wykuli więc z myślą o niej coś lżejszego. Nie zdążyła jeszcze oswoić rękojeści, lecz wątpiła, by musiała dzisiaj walczyć.
Gdyby sytuacja skomplikowała się do tego stopnia, że jej osobisty udział okaże się niezbędny, przywoła ogień.
– Powtórzmy najważniejsze punkty. – Blade oczy Chaghana omiotły kolejno wszystkich cike. – To ma być chirurgicznie precyzyjne uderzenie. Mamy tylko jeden cel. Pamiętajcie, planujemy zabójstwo, nie bitwę. Nikt nie skrzywdzi ani jednego cywila. – Wymownie spojrzał na Rin.
– Wiem przecież. – Dziewczyna zaplotła ramiona na piersi.
– Nawet przez przypadek.
– Wiem!
– Odpuść – wtrącił Baji. – Od kiedy to stałeś się tak wyczulony?
– Wyrządziliśmy waszym pobratymcom wystarczająco wiele krzywd. Dość już – odparł Chaghan.
– Ty wyrządziłeś – zauważył Baji. – Nie ja zniszczyłem tamy.
Qara skrzywiła się na samo wspomnienie, lecz wieszczek zareagował, jakby nie usłyszał:
– Skończyliśmy z zabijaniem cywilów. Zrozumiano?
Rin wzruszyła ramionami. Chaghan chętnie pozował na dowódcę, a ona rzadko bywała w stanie pozwalającym się tym faktem przejąć. Niech sobie porządzi, niech ich rozstawia, uznała. Z jej punktu widzenia liczyło się tylko sprawne wykonanie zadania.
Trzy miesiące. Dwadzieścia dziewięć celów. Wszyscy zlikwidowani czysto i bezbłędnie. Na strącenie czekała jeszcze tylko jedna głowa, a potem będą już mogli popłynąć prosto na północ i zająć się ostatnim celem – cesarzową Su Daji.
Ledwie o tym pomyślała, poczuła na szyi i policzkach ciepłe rumieńce. Skóra dłoni niebezpiecznie się rozgrzała.
Nie teraz. Jeszcze nie. Rin wzięła głęboki oddech. I zaraz potem – gdy żar rozlał się na całą jej pierś – jeszcze jeden, bardziej rozpaczliwy.
– Dobrze się czujesz? – Ręka Bajiego spoczęła jej na ramieniu.
Powoli wypuściła powietrze. Odliczyła w duchu od dziesięciu do zera, a potem od zera do czterdziestu dziewięciu, wymieniając jedynie liczby nieparzyste. I z powrotem, parzystymi. Tę sztuczkę pokazał jej Altan i zazwyczaj działała, zwłaszcza jeśli licząc, nie myślała jednocześnie o Altanie. Żar i rumieniec ustąpiły.
– Dobrze – odpowiedziała.
– I jesteś trzeźwa? – zapytał Baji.
– Tak – rzuciła sztywno.
– Na pewno? – Nie zdjął ręki z jej ramienia. – Bo jeśli…
– Dam radę – syknęła. – Chodźmy, czas wypatroszyć tego bydlaka.
Przed trzema miesiącami, kiedy Speer rozmyła