Название | Sybirpunk 3 |
---|---|
Автор произведения | Michał Gołkowski |
Жанр | Историческая фантастика |
Серия | |
Издательство | Историческая фантастика |
Год выпуска | 0 |
isbn | 9788379646265 |
– Cicho, jebańcu! – poprosiłem, zerkając przez ramię: no stała tam, na podjeździe stacji.
Oczywiście to mogła być jakakolwiek czarna terenówka. Czyjakolwiek. Bo to mało takich w NeoSybirsku? A jednak ta stała właśnie tu, właśnie teraz. Może godzinę po tym, jak tutaj tankowałem.
Schowałem się tak blisko przeciwległego krawężnika, tak bardzo za samochodami, tak daleko od nich, jak tylko było to możliwe.
Serce waliło mi jak dzikie, w ustach zaschło.
Kutasiarz znów zatrąbił. Trzy razy, szybko, urywanie.
– Chuju ty! – krzyknąłem, ale na szczęście już zmieniło się światło, więc wyciąłem czarną smugą przez skrzyżowanie i zniknąłem w ulicy, od razu zjechałem w bok i jeszcze raz, żeby zgubić ewentualną pogoń.
Cholera, cholera jasna. No tak. Zarnicki mi przecież nie odpuści.
Skąd wiedział? Miał tyle wtyk na mieście, i to nawet tutaj, na Lenińskim? Ktoś mu mnie sprzedał, jakiś przypadkowy przechodzień? A może miał w kieszeni Kojota, który usłużnie zrzucał mu z systemu operacyjnego FSB wszystko, co na mnie wypłynęło?
Naprawdę trzeba było zniknąć.
W końcu znalazłem kryjówkę, zaparkowałem motocykl tam, skąd go zabrałem. Narzuciłem płachtę, czując się, jakbym zamykał oczy najlepszemu przyjacielowi przed złożeniem do trumny.
No właśnie. On już gotowy i zrobiony. Teraz pora na mnie.
Zszedłem po zaśmieconych, lekko zaśnieżonych schodkach do bunkra, otworzyłem kluczami. W sumie trochę miałem nadzieję, że Olga tu będzie… Oczywiście nie było jej, wszystko zostało tak, jak przy moim wyjściu.
Niewykluczone, że ta miejscówka stanie się na jakiś czas też moim lokum. Na pewno tu będzie bezpieczniej niż w mieszkaniu.
Poza tym tutaj można będzie w spokoju zrobić to, co najwyraźniej zrobić trzeba było.
Przekopałem się na szybko przez utensylia, narzędzia i inne instrumenty, których przynajmniej teoretycznie było tutaj pod dostatkiem, przy okazji uporządkowałem to, co wcześniej nabałaganiłem. Tak, gdybym jeszcze wiedział, jak tego używać i co do czego służy, to byłoby fajnie. A tak musiałem poruszać się na czuja.
Usiadłem w końcu przy stole zabiegowym, położyłem odwiniętą ze sreberka rękę na blacie. Przydałoby się czymś znieczulić, więc pociągnąłem łyk rozrobionego wodą spirytusu medycznego, polałem też po nadgarstku.
Delikatnie obmacałem prawą dłonią skórę lewego przedramienia. Bez sensu zupełnie, bo przecież w prawej nie miałem czucia!
Kolejny łyk, żeby utwierdzić się w słuszności powziętego zamiaru.
Tam, gdzie wydawało mi się, że czułem pomiędzy kośćmi zgrubienie, zrobiłem kropkę markerem.
No dobra, narzędzia pod ręką. Można jechać.
– W imię Ojca, Syna, Ducha, jedziemy… – przeżegnałem się szybko, przystępując do ponurego dzieła.
Zaciskając zęby i czując, jak pot cieknie mi strugami po karku, przeciąłem skórę na nadgarstku i zacząłem gmerać ostrzem noża w mięsie. Bolało jak cholera, ręka mi się trzęsła… W sensie ta lewa, bo prawej było to głęboko obojętne. Mózg mówił: tnij, to i cięła. Jakbym chciał sobie nią jajka zmiażdżyć, to też by pewnie nie miała rozterek moralnych.
Kolejny łyk rozrobionego spirytusu, polałem po ranie. Zapiekło, aż sobie syknąłem, zakląłem pod nosem.
No dobra, to była ta łatwa część. Teraz trudniejsza.
Mogłem złapać ten pieprzony czip uniwersalnym chwytakiem, leżącym w szafce. Mogłem pokierować na niego robotyczne ramię, czekające przy stole zabiegowym.
Ja jednak zdecydowałem się na zwykłe, zębate cążki.
Zębate szczęki narzędzia ślizgały się, stukały i zgrzytały, kiedy usiłowałem złapać samą końcówką za tkwiący w żywym mięsie stalowy guzik. Krew lała się coraz bardziej, ściekała na podłożoną pod nadgarstek gazę. Lada chwila zacznie mi przesiąkać na podwinięty rękaw.
Wreszcie udało mi się złapać czip w miarę pewnie.
Odetchnąłem głęboko raz i drugi, nabrałem powietrza.
– Legio Patria Nostra…! – sapnąłem, a potem pociągnąłem.
Zdarzyło ci się kiedyś rwać zęby?
W sensie że sobie, tak własnoręcznie?
I nie mówię tutaj o obruszaniu mleczaka, który w zasadzie bardziej chciał wyjść, niż zostać na swoim miejscu, a trzymał się tylko na słowo honoru, nie mając nawet porządnego korzenia ani nerwu.
Ja mam tu na myśli wyrywanie sobie zęba stałego, na przykład lewej górnej dwójki. Zdarzało się? Nie?
No mnie też nie, ale wrażenie musiało być mocno podobne.
Widziałem, jak czip milimetr po milimetrze puszcza i z mlaśnięciem odrywa się od tkanki, wlokąc za sobą mikronici przewodów, doczepione do połączeń nerwowych.
Wrażenie było takie, jakby ktoś wiercił mi naraz wszystkie zęby, wkręcał korkociągi w kości i przedmuchiwał odsłonięte dziąsła zimnym powietrzem… Jakby pod powieki wsypali mi strużyn z metalowego bloku, a potem polali octem.
Przekręciłem i szarpnąłem, wyrywając czip z nadgarstka.
Świat eksplodował bólem, biel zalała wszystko wokół.
Spadłem ze stołka i skuliłem się na podłodze, łkając spazmatycznie.
Echo bólu nadal przetaczało się pod czaszką, po czole i policzkach spływał mi mieszający się ze łzami pot.
W prawej ręce wciąż trzymałem cążki, w których tkwił stalowy drops wyrwanego czipa ze zwisającymi z niego nitkami zakończeń, jeszcze chwilę temu wplecionych w mój system nerwowy.
W pierwszym odruchu miałem ochotę ścisnąć je i zgnieść czip, ale potem dotarło do mnie: nie. To przecież byłem, jakkolwiek na to spojrzeć, ja. Moje dane osobowe, certyfikaty urodzin, zaufane profile i podpisy cyfrowe… Wszystko!
Kiedyś, pewnego dnia wszczepię go sobie z powrotem.
Na razie jednak musiałem stać się nikim.
Z trudem, powoli podniosłem się, stanąłem na nogach miękkich jak z waty. Pot ściekał mi po dupie, trząsłem się cały, ale dałem, dałem radę.
Zalałem wyrwaną, krwawiącą dziurę w ręce spirytusem, potem sięgnąłem po zszywacz do ran. Zebrać brzegi, przyłożyć, docisnąć, ściągnąć rączkę… Trzask! Zszywka wbija się w skórę. I drugi raz. I trzeci. I czwarty.
Wyglądało to byle jak, ale trzymało. Spryskałem środkiem powstrzymującym krwawienie, zasmarowałem grubo maścią regeneracyjną, nałożyłem opatrunek.
No dobra, kwadrans odpoczynku, bo ledwie na nogach się trzymam.
Kwadrans trochę się przeciągnął, w efekcie wylazłem z mojej nory dopiero nazajutrz po południu.
Nie było sensu wcześniej, za dnia się pchać, żeby mnie ktoś zwyczajnym głupim przypadkiem nie rozpoznał. Poza tym, umówmy się – słaby byłem mocno, samookaleczenie musiało się chociaż trochę zrosnąć, a miałem jeszcze multum wcześniejszych kontuzji.
Pokręciłem się po najbliższej okolicy, przyzwyczajając się do patrzenia przez wszczep oka. Wypuściłem się do nieodległego baru szybkiej obsługi, zamówiłem