Название | Spotkajmy się po wojnie |
---|---|
Автор произведения | Agnieszka Jeż |
Жанр | Любовно-фантастические романы |
Серия | |
Издательство | Любовно-фантастические романы |
Год выпуска | 0 |
isbn | 978-83-8195-318-4 |
– Cóż… Na początku nieźle. Zresztą najpierw, kiedy już się okazało, że Buba tak postąpiła, to był, jak to nazwać… skruszony. Poruszony. Pojechał z nami do szpitala, jego dziadek też był. Potem go zabrał do siebie, wciaż przejęty, choć już z wahaniem, że jest nielojalny wobec Buby. No a na koniec, kiedy pojechał do niej, to coś się zmieniło. Bo ona płakała, że przecież oddała im całe swoje życie, że są dla niej całym światem, a teraz ją porzucili, obaj. A potem jeszcze powiedziała to o babci i o jej siostrze. W efekcie Marcin trochę zmienił nastawienie do tej sprawy. Że nie jest taka zero-jedynkowa, że po obu stronach przewiny, choć może nierównoważne…
Ola zastanawiała się, jak to skomentować. Marta zapytała:
– I jak ci z tym?
– Nie wiem. – Anka rozłożyła ręce w geście bezradności. – Tego jest po prostu za dużo. Mam w głowie taki mętlik, że aż mnie boli.
– Ale pierwsze odczucie, pierwsza refleksja, gdy to od niego usłyszałaś? – Marta nie ustępowała.
„I znowu w punkt”, pomyślała Anka.
– Złość.
– Na nią? – Marta się jej przyglądała.
– Nie. To znaczy na nią też, ale to już wcześniej. Wtedy to na niego.
– Bo?… – Marta była miła, ale nieustępliwa.
– Bo… bo pomyślałam sobie, że on jest taki sam jak ona! – Anka w końcu wybuchła.
Dziś już miała większy ład w głowie, ale wczoraj długo się kręciła w łóżku. Ta ich wieczorna rozmowa telefoniczna zaczęła się spokojnie. Marcin był bardzo miły, pocieszający, jakby brał na siebie część winy, rodzinnej winy. Ale potem, słowo po słowie, coś się zaczęło zmieniać. Najpierw, że to było dawno i nie ma sensu się w to zagłębiać. Później, że to wojna, a wiadomo, że wojna zmienia ludzi. Dalej, że babcia była zakochana i że to jednak troszkę ją usprawiedliwia, no dobra, nie powiedział, że usprawiedliwia, ale że tłumaczy. I tak zaczęli szarpać i przeciągać tę linę, żeby jedno z nich okazało się niekwestionowanym zwycięzcą moralnym w tej potyczce.
– Pokłóciliście się? – zapytała współczująco Ola.
– Nie, nie było kłótni. Takie raczej ochłodzenie, zamilkanie. Trudno powiedzieć, ale wiecie, jak to jest – nie zawsze potrzeba to wyartykułować, żeby wiedzieć, że atmosfera siadła.
Obie kiwnęły głowami.
– A dlaczego pomyślałaś, że on jest taki sam jak babka? – Marta patrzyła na nią przenikliwie.
– Zdecydowanie się marnujesz, nie przyjmując pacjentów. – Anka westchnęła. – Nagle mi to przyszło do głowy. Przypomniała mi się ta historia z awansem.
– A co ma piernik do wiatraka? – zdziwiła się Ola.
– Bo pomyślałam sobie, że wcale nie mam pewności, czy on wtedy na pewno był zalany, i dlatego się wygadał o nałogu swojego szefa. Czy może… – Zawiesiła głos.
– Rany. – Olę zatkało. – Toby było…
– Podłe. Okropne. Bezwzględne.
– On taki nie jest, daj spokój!
– Mówisz o nim tak, jak on o swojej babci. – Marta znowu włączyła się do rozmowy.
– Jest różnica, no co ty! – zaprzeczył Ola.
– Do tego weekendu nie było – zauważyła spokojnie Marta.
– No ale… – Ola się pogubiła.
– Dlaczego właśnie to przyszło ci do głowy? – zapytała Marta Ankę.
– Nie mam pojęcia. Wcześniej tak nie myślałam, no może gdzieś, przelotnie coś takiego mi się śniło, i był też wątek głupich tekstów o Żydach, ale w sumie to takie nieduże sprawy, drobiazgi można nawet powiedzieć, a teraz… Pewnie z tych emocji, z napięcia czasem człowiekowi przychodzą do głowy dziwne, niespodziewane myśli. – Trochę chciała przekonać je, a trochę siebie samą. – Tak się zapętliłam, że już nie potrafię oddzielić prawdy od przypuszczeń, czarne z białym się zlewa.
– Biedulka. – Ola podeszła do niej i ją przytuliła. – Strasznie ci współczuję, bo to rzeczywiście trudne. Ale zobaczysz, trochę czasu minie i ochłoniesz, a wszystko się ułoży. Prawda? – Spojrzała przelotnie na Martę, ale nie doczekawszy się głośnego wsparcia, wróciła spojrzeniem do Anki. – Szkoda tylko, że to w takim momencie, cztery miesiące przed ślubem.
„Cztery miesiące przed ślubem”.
W emocjach ostatnich godzin Anka prawie zapomniała, że jest jakiś ślub. Jej ślub.
Kiedyś myślała tylko o tym, żeby wyjść za niego za mąż.
Ta myśl napędzała każdy jej dzień, pozwalała przetrwać zwątpienia i dawała siłę do działania.
Myślała o tym, jak dobrze im będzie razem. Wyobrażała sobie sielankowe sceny, bo przecież wielka niepewność i wielki trud, pokonane, dają na końcu spełnienie i dobro. Dobrem w małżeństwie są wzajemna wielka miłość, troska, czułość.
Oraz dzieci.
Marzyła o tym, krok po kroku, w tej kolejności.
Znów ją pokarał… Kto? Bóg, los, ona sama do tego doprowadziła?
Nie ma małżeństwa, nie ma dobrej codzienności. Nic nie ma; wszystko ginie w tym mroku.
Jest ono.
Rozdział czwarty
– Spałaś?
Anka podniosła filiżankę do ust. Kawa zdążyła już wystygnąć. Była letnia, gorzka i niesmaczna. Mimo to wzięła kolejny łyk. Miała za sobą drugą niedospaną noc, piasek pod powiekami i zamglone myśli.
Marcin wyglądał podobnie – blady, z podkrążonymi, pozbawionymi blasku oczami.
– Średnio. A ty?
Kiwnął głową, na znak, że dzieli z nią bezsenność.
– A jak dziadek?
– Trudno ocenić. Wczesnym wieczorem powiedział, że idzie się położyć. Przymknął drzwi, dając do zrozumienia, że chce pobyć sam. Wcześnie rano wstał, ubrał się i wyszedł na spacer. Minęliśmy się na schodach, kiedy jechałem do ciebie. Właściwie to się ucieszyłem, że nie ma okazji do dłuższej rozmowy. On chyba też.
– Biedny.
– Biedny. Dzwoniłem do babci. Jest w fatalnym stanie – dodał, choć Anka wcale o to nie pytała.
„Zaczyna się”, pomyślała.
– To nie może tak być, w końcu oni są dorośli. Bardzo dorośli. Nie można się odseparować i nawet nie chcieć porozmawiać. – Marcin się ożywił. Był taki, jak zawsze – pewny siebie, wiedzący, co i jak trzeba zrobić.
– On nie chce rozmawiać?
Marcin pokręcił głową.
– Na razie nie. Jak się jest młodym, to takie „na razie” jest zrozumiałe, ale u nich?… Znaczy u niego.
– On jest naprawdę wstrząśnięty. – Anka czuła, że zaczyna się denerwować. Przecież już to przerabiali.