Legion. Geraint Jones

Читать онлайн.
Название Legion
Автор произведения Geraint Jones
Жанр Современная зарубежная литература
Серия POWIEŚĆ HISTORYCZNA
Издательство Современная зарубежная литература
Год выпуска 0
isbn 9788381887861



Скачать книгу

Jego oczy się nie zmieniły w miarę dorastania. Podczas gdy moje były najczęściej zmrużone i gniewne, Marcusowe pozostały szczere i przyjazne.

      – Wiesz, że zawsze marzyłem o kampanii – stwierdził, a ja nie musiałem odpowiadać.

      Obaj pamiętaliśmy czasy dzieciństwa, kiedy Marcus opowiadał historie o dawno nieżyjących wodzach albo płacił kalekim żebrakom na ulicach, żeby opisywali bitwy, które ukształtowały i naznaczyły ich życie. W istocie miał wojskową ambicję. Pragnął chwalebnego podboju. Zaniesienia barbarzyńcom oświecenia. Ja nie. Ja chciałem tylko jednej rzeczy i dopiero wtedy, gdy została mi odebrana, mój umysł opanowała idea wojennej przygody.

      Marcus o tym wiedział.

      – Nigdy nie spodziewałem się ujrzeć cię takim, bracie. Żołnierzem, i do tego wielkim. Teraz, kiedy to widzę, własne marzenia o wojnie wydają mi się miałkie. Bez względu na chwałę, jaką moja kohorta okryje się w walce, będzie ona niepełna przez twoją nieobecność u mojego boku.

      Słowa zostały wypowiedziane w dobrej wierze. Jako wyraz najgłębszej miłości mojego najbliższego przyjaciela.

      Mimo to się roześmiałem.

      – Zawsze miałeś gadane, Marcusie. Po prostu mi obiecaj, że będziesz równie sprawnie posługiwał się mieczem i jeszcze lepiej osłaniał się tarczą. Tylko ty mi zostałeś z naszego dawnego życia. Gdybym cię stracił, straciłbym wszystko…

      Z trudem to wyznałem, a mówiąc, wpatrywałem się w swoje dłonie. Bardziej poczułem, niż zauważyłem, że Marcus wstał.

      Wiedziałem, że muszę zrobić to samo.

      Podniosłem się i spojrzałem w szlachetną twarz przyjaciela.

      – Już wyglądasz jak pierdolony bohater. Nie staraj się za wszelką cenę tego udowodnić.

      Powiedziawszy to, objąłem go.

      Następnego ranka Marcus i połowa legionu pomaszerowali na wojnę.

      8

      Obserwowałem z blanków, jak kohorty od szóstej do dziesiątej w całej swej świetności opuszczają fort; dwa i pół tysiąca mężczyzn w lśniących w wiosennym słońcu zbrojach, niczym ząbkowane ostrze. Ostrze, które teraz było wymierzone w gardło wrogów Rzymu. Miecz, który nie wróci do pochwy, póki nie zazna krwi i chwały.

      Nawet nie przeszło mi przez myśl, że mogą nie odnieść zwycięstwa. Piechota rzymska była najlepsza na świecie, kropka. Nie widziałem w tym pychy, po prostu uznawałem to za pewnik. Legiony pomaszerują, wrogowie polegną, granice cesarstwa się rozszerzą. Było to tak przewidywalne i niepowstrzymane jak wschód słońca.

      Wiedziałem też jednak, że stracimy żołnierzy, i ta świadomość ściskała mi serce. Obserwując ich z umocnień, godziłem się z prawdą, że wolałbym, by zginęli wszyscy inni, ale Marcus wrócił żywy. Gdyby w nadchodzącej wojnie legion stracił tylko jednego człowieka i byłby to mój brat, nie odczułbym ulgi z powodu ocalenia reszty. W pięciu kohortach żołnierzy, którzy oddalali się od fortu, z wyprostowanymi plecami i brodami zadartymi dumnie, liczył się dla mnie tylko jeden.

      – Nie umrzyj, draniu – syknąłem, wypatrując go w masie mieczy, żelaza i tarcz. – Nie umrzyj.

      Nie z własnej woli oglądałem ten wymarsz ludzi na wojnę. Za sprawą jakiegoś okrutnego żartu moja centuria została wyznaczona do służby wartowniczej, podczas gdy inni udawali się na zaszczytny kampanijny szlak. Jeszcze okrutniejsze było to, że moje stanowisko znajdowało się tak blisko bramy, żebym mógł obserwować ich odejście. Wyczuwać ich podniecenie. Czuć zapach i smak kurzu wzbijanego stopami ponad dwóch i pół tysiąca wygłodniałych zabójców, a za tupotem ich sandałów rozlegał się tętent kopyt pomocniczej jazdy, w siodłach siedzieli wielcy Germanie o drapieżnych uśmiechach niemal równie szerokich jak ich piersi.

      – Niełatwo to oglądać, co? – usłyszałem za sobą.

      Odwróciłem się i zaskoczyło mnie, kogo ujrzałem.

      – Nie – odparłem. – Jakim cudem znalazłeś się w forcie? – zapytałem cywila, który podał mi rękę.

      – Centurion Justus jest moim starym przyjacielem. – Brutus wzruszył ramionami. Miał szare oczy samotnego wilka obserwującego odchodzącą bez niego watahę.

      Milczałem dłuższy czas. Staliśmy po prostu i przyglądaliśmy się, jak ostatni żołnierze wychodzą przez bramę. Mieli miecze, tarcze, oszczepy, worki na plecach, ale czy czuli także brzemię tych, których zostawiali za sobą? Brzemię oczekiwań. Pragnień. Zazdrości.

      Nie musiałem mówić Brutusowi, że żałuję, iż nie idę z nimi. On też nie musiał mówić mi tego samego. Gdy patrzył na ariergardę oddalającej się kolumny, zerknąłem na jego ramię zwisające bezużytecznie u boku. Gdybym tamtego dnia zareagował szybciej…

      Brutus gwałtownie obrócił głowę, a ja podążyłem wzrokiem za jego spojrzeniem. Przez bramę wracały sztandary legionu. Na ich czele kroczył człowiek okryty od stóp do głów niedźwiedzią skórą, żołnierz wybrany ze względu na odwagę i zręczność. Wyglądem budziłby grozę nawet bez futra z łbem bestii o obnażonych kłach. To było stanowisko w legionie, którego Brutus zawsze pragnął.

      Przyglądaliśmy się, jak błyszczący sztandar jest niesiony ku ołtarzowi pośrodku fortu. Dla mnie sztandar nie miał żadnego znaczenia – to garstce towarzyszy byłem oddany – ale dla Brutusa orzeł był symbolem Rzymu, dlatego niemal nabożnie wielbił totem, którego osobiście dotknął cesarz.

      – Wspaniały – szepnął.

      Nie odezwałem się.

      Staliśmy tak przez jakiś czas, patrząc pustym wzrokiem przed siebie. Chciałem mu powiedzieć, że to moja wina, że jest kaleką, cywilem, a nie żołnierzem, na którego się urodził. Chciałem mu powiedzieć, że nie ma dnia, żebym nie odgrywał w głowie tamtej potyczki, myśląc, jak inaczej mogła się potoczyć. Że mógłbym ich ocalić. Brutus mógłby zostać chorążym. Młody Fano by przeżył.

      Zawiodłem ich obu.

      Staliśmy tak do końca mojej służby. Fort przypominał morze po sztormie, przytłaczający spokój zapadł ciężko po werwie i ruchliwości wojska zmierzającego na wojnę.

      – Pożegnałeś się z Marcusem? – zapytał mnie w końcu Brutus, kiedy zostałem zluzowany przez kolejnego strażnika i zeszliśmy z podestu.

      – Owszem. – Obaj wiedzieliśmy, że mogło to być ostatnie pożegnanie.

      – Wróci okryty chwałą. – Weteran się uśmiechnął. – Niektórzy się do niej rodzą.

      Po spojrzeniu, jakim mnie obdarzył, poznałem, że dotyczy to także mnie.

      – Chwalebna służba wartownicza – prychnąłem.

      Brutus wzruszył szerokimi niegdyś ramionami, teraz z braku ćwiczeń mięśnie mu zwiotczały.

      – Niektórzy ludzie znajdują wojnę, a niekiedy wojna znajduje ludzi.

      Kącik moich ust uniósł się w krzywym uśmiechu.

      – Nie miałem cię za filozofa, Brutusie.

      – Przeszedłszy wystarczająco dużo kilometrów, każdy człowiek uważa się za Platona. – Mrugnął. – Marsze. Służba wartownicza. Mnóstwo czasu na rozmyślania.

      Coś, na co nie miałem ochoty.

      – Ja chcę tylko walczyć.

      – Masz równie gorącą głowę jak wtedy, kiedy przyszedłeś do mojej drużyny – przyznał. – Nigdy mi nie powiedziałeś dlaczego.

      I nie