Granatowy 44. Grzegorz Kalinowski

Читать онлайн.
Название Granatowy 44
Автор произведения Grzegorz Kalinowski
Жанр Зарубежные детективы
Серия
Издательство Зарубежные детективы
Год выпуска 0
isbn 9788366195950



Скачать книгу

jego mokre włosy, z których spłynęła brylantyna i teraz opadły mu na twarz. To Ciechaniak czy prowadzący przesłuchanie gestapowiec? Czas, miejsce, ludzie, zdarzenia, wszystko się wymieszało. Wokół zniekształcone dźwięki, krzyki, rozmazane światła, a w głowie jak echo wybrzmiewają słowa: „Krew będzie płynęła rynsztokami”… Czuł, że balansuje na krawędzi piekła i rzeczywistości, zagubiony w bliżej nieokreślonym punkcie swojego życia.

      Dokument chroniony elektronicznym znakiem wodnym

      20% rabatu na kolejne zakupy na litres.pl z kodem RABAT20

      PO LATACH

      Kiedy do Wincentego Rybskiego dotarło, gdzie jest i co się z nim dzieje, nie pomyślał o tym, co będzie. Bo to, co miało być, nie malowało się w szczególnie interesujących barwach. Przyszłość będzie bardzo zła albo jeszcze gorsza, więc zastanawiał się, jak doszło do tego, że tu trafił. Kiedy to wszystko się zaczęło i gdzie? Jasne, że trzydzieści pięć lat temu, w roku 1909, na Starówce przy Podwalu, w jednej z ruder opartych o mur dawnego Barbakanu. Nawet w tym dość paskudnym miejscu mieszkanie rodziny Rybskich nie należało do tych pierwszorzędnych, niewiele tam było gorszych. Bida piszczała, a on był w gorącej wodzie kąpany, więc szedł na skróty. Te skróty bywały niebezpieczne, bo kolegów miał takich, jakich miał. Tak się złożyło, że jego najlepszym kumplem był właśnie szemrany Maniek Ciechaniak, co matkę przyprawiało o ból głowy.

      – To łachmyta skończony! – lamentowała. – Cała rodzina to bezrobotni i złodzieje! Skończysz w kryminale albo na szubienicy!

      I to ostatnie chyba wykrakała.

      Co do Ciechaniaków, to miała rację. O takich jak oni mówiono „zawodowe bezrobotne”, a ich przyszłość była jak w tej piosence, w której w Saskim Ogrodzie przy wodotrysku pan policmajster dostał po pysku. Ostatnie strofki były wypisz, wymaluj o nich: I posłuchali ojca synowie, każdy ma cele, lecz w Mokotowie. Tak było w piosence, jednak w życiu ździebko inaczej. Senior rodu, dziadek Albin, odpękał za wszystkich i siedział nie w więzieniu mokotowskim przy Rakowieckiej, lecz przy Pawiej. To za pierwszym razem, bo potem miał odsiadkę w Arsenale. Z kolei ojciec Ciechaniaków przeszedł przez swe złodziejskie życie prawie suchą stopą, poważnie nie umoczył ani razu, chociaż był bywalcem aresztu przy Daniłowiczowskiej. Rok nie wyrok, jak mówili szemrani, a poważne odsiadki łapali inni. Bo stary Ciechaniak, Waldemar Ciechaniak, był jak Szpicbródka! Mistrz cechu złodziejskiego, który więcej kierował, niż uczestniczył, aż wreszcie się ustatkował, robił jakieś interesiki. Synowie jednak nadal kręcili się w szemranym towarzystwie, a wraz z nimi Wicek Rybski.

      I tak złapał kontakty, które dały mu termin u niejakiego Romana Łuczkowskiego, szwagra Ciechaniaków, z zawodu wykonywanego doliniarza. Wicek miał dryg i pewnie by tym doliniarzem został, jednak kobiety potrafią namącić i pokrzyżować plany. Zdolny uczeń doliniarskiej akademii zagiął parol na pannę, której ksywka „Lalka” mówiła wszystko. Szykowna była, ale i on nie kulawy, a do tego umiał założyć bajer. Był już blisko wzięcia pierwszej nagrody, kiedy napatoczył się Janek Kempski, nieco starszy kolega z uczelni – jak nazywano tę szczególną praktykę u mistrza sztuki doliniarskiej – no i bach! Bajer bajerem, ale pieniążki, garderoba i podarki robią na damach wrażenie. A na Lalce to już szczególnie. Się skończyło, a on sprzedał Kempskiemu pigułę, za co „profesor” Łuczkowski go zrugał, więc z tego żalu uniósł się honorem i zakończył naukę.

      Bezrobocie szalało, w domu bieda, więc się przedterminowo zgłosił do odbycia służby wojskowej. Coś go tam podkusiło i poszedł pracować do policji. Nie od razu, po szkoleniu. Ależ to była sensacja! A jeszcze większa, kiedy go wzięli do urzędu śledczego! Wtedy Janek Kempski podjechał do niego na ulicy i zapytał:

      – To tera mnie posadzisz?

      – Musowo, ale przy piwie! – odpowiedział, śmiejąc się, Rybski.

      Więc poszli się napić, a Rybski uspokoił Janka, że nie pracuje w brygadzie kradzieżowej. Nie wyjawił jednak, gdzie dokładnie, nie powiedział też, skąd u niego ten przypływ koleżeńskości. Uważał bowiem Janka za swojego zbawcę, który uchronił go przed wzięciem w ramiona nie tylko panny Lalki, lecz także całego bałaganu, który za sobą ciągnęła. Bo gdy Lalka została żoną Janka i stała się panią Kempską, w ekspresowym tempie zmieniła się w jędzę z pretensjami. Jeszcze niedawno bliska była stanięcia pod latarnią, szybko jednak o tym zapomniała i wydawało się, że zawsze była z niej wielka jaśnie pani! Wzięła chłopaka pod pantofel i chociaż Kempski kradł fachowo i na okrągło, to nie mógł na nią nastarczyć. Mimo że potrafił zarobić w miesiąc nawet i tysiąc złotych, a bywało że nawet i dwa, to marniał w oczach, za to posterunkowy Rybski kwitł, choć z dodatkami nie wyciągał nawet dwustu. Ale i tak nikt z jego rudery na Podwalu nie zarabiał legalnie takiej forsy!

      Piął się w górę i na szczęście w sprawach zawodowych mijał się ze swoim kumplem Mańkiem Ciechaniakiem. Maniek, chociaż był z klanu, który trząsł Starówką i nieźle wywijał w innych częściach Warszawy, nie był dla szefów Rybskiego klientem godnym zainteresowania. Zbieg okoliczności sprawił, że Wicek trafił pod skrzydła komisarza Strasburgera i przodownika Stolarczyka, którzy mieli najpierw w urzędzie śledczym, a następnie w komendzie głównej swą małą, zależną tylko od najważniejszych ludzi w policji komórkę. Grube, ocierające się o sprawy wywiadu śledztwa, dyskretne i poufne, oraz interwencje, o które prosili ministerstwo i policję ludzie ustosunkowani. Krótko mówiąc, sprawy, od których prasa, a nawet inni funkcjonariusze mieli się trzymać z daleka. Odejście z policji Kornela Strasburgera i rozwiązanie jego komórki zbiegło się ze zmianami w życiu Rybskiego. Zrobił maturę, kurs oficerski, został aspirantem, ożenił się, a w 1938 roku dostał posadę w nowo utworzonym powiatowym urzędzie śledczym w Działdowie.

      ***

      Spotkali się dopiero zimą 1941 roku, wpadli na siebie w szynku Wars i Sawa przy Wielkiej, jednym z sieci lokali i knajp, którą prowadziła rodzina Ciechaniaków. Była wojna i większość ludzi traciła wszystko, co miała, natomiast Ciechaniaki właśnie w tym czasie na dobre rozwinęli skrzydła. Bo tera jest wojna, a kto handluje, ten żyje! Oni żyli na całego.

      – Jak rodzina? Słyszałem, że nieklawo się to wszystko ułożyło? – zagadnął Maniek.

      – Nijak się nie ułożyło – uciął Rybski, bo nie chciał opowiadać kolejnej osobie, że jego żona i córeczka przepadły po opuszczeniu Działdowa. Większość ludzi uważała, że zginęły pod bombami. – Póki jest nadzieja, to uważam, że żyją – dodał zdecydowanym głosem. – Może u Ruskich, a może jakimś cudem gdzieś we Francji albo jeszcze dalej, gdzie rząd i wojsko poszli.

      – Rząd i wojsko… – mruknął Maniek, uśmiechając się krzywo i strzykając śliną.

      – A ja, jak raz, urzędową sprawę mam do ciebie… – Rybski szybko zmienił temat. – Ale wyjdźmy z lokalu, dobrze?

      Wyszli na Wielką, zapadał zmrok, za murem getta słychać było gwar, na Marszałkowskiej i Bahnhofstrasse, kiedyś Alejach Jerozolimskich, ludzie szli szybko, chcąc zdążyć przed godziną policyjną. Oni stali przed barem i nic sobie z godziny policyjnej nie robili, bo mieli dobre papiery: Rybski służbowe, a Ciechaniak dał łapówkę i dostał przepustkę.

      – Jaką przyjacielu? – spytał Maniek.

      – Rząd działa, daleko stąd, ale działa… – zaczął Rybski.

      – I co mi do rządu, a rządowi do mnie? – przerwał mu, krzywiąc się, Ciechaniak.

      – Powiedzmy, że jest robota…

      – Robota? – prychnął Maniek, jakby chciał dać do zrozumienia, że ma to gdzieś, choć w jego oku pojawił się błysk zainteresowania. – Czy mam dla pana prezydenta z Londynu załatwić wagon węgla, czy może dostarczyć transport rąbanki ze wsi? A może dobry tani