ŻEBRZĄC O ŚMIERĆ. Graham Masterton

Читать онлайн.
Название ŻEBRZĄC O ŚMIERĆ
Автор произведения Graham Masterton
Жанр Классические детективы
Серия
Издательство Классические детективы
Год выпуска 0
isbn 978-83-8215-143-5



Скачать книгу

Przynieś do salonu ten nowy miot mopsów, dobrze? – poleciła jej siostra.

      Wyszła zza biurka i podczas gdy Caoilfhoinn poszła po szczeniaki, Blánaid zaprowadziła Conora do dużego pokoju po przeciwnej stronie korytarza. Główne umeblowanie pomieszczenia stanowiły kanapa wzorowana na antykach i dwa fotele do kompletu. W kominku opalanym torfem tlił się niewielki płomień. Pobielane ściany obwieszone były obrazami przedstawiającymi labradory, boksery i setery irlandzkie oraz oprawionymi w drewno dyplomami z wystaw psów. W rogu stało dębowe biurko z porcelanowym posążkiem owczarka szkockiego, jak Lassie, obok którego leżał terminal do kart płatniczych.

      – To niesamowite, jak konkurencyjnym rynkiem stało się ostatnio hodowanie psów – poskarżyła się Blánaid. – Jeśli widział pan jakieś paskudne komentarze o Foggy Fields na Facebooku, to musi pan wiedzieć, że tak naprawdę zamieszczają je konkurencyjne firmy. Opiekujemy się naszymi sukami najlepiej, jak potrafimy… Byłybyśmy nienormalne, gdybyśmy postępowały inaczej, prawda? A szczeniaki traktujemy jak prawdziwe skarby.

      – Miło mi to słyszeć – odparł Conor. – Ile macie suk?

      – Och, wiele różnych ras, trudno je nawet wszystkie wymienić. Mopsy, labradoodle, cocker pudle, lhasa apso… Wszystkie najpopularniejsze odmiany. W Cavan jest większa hodowla, przyznaję, ale nasza jest bez wątpienia wiodąca w okolicach Cork.

      Conor skinął głową. Ta kobieta właściwie nie odpowiedziała na jego pytanie, udawał jednak zwykłego ojca, który nie wie nic o psach. Nie chciał, by jego rozmówczyni zaczęła podejrzewać, że próbuje się dowiedzieć, w jaki sposób oszczędza na zwierzętach. Przyznała już, że nie ma żadnych oporów przed zabieraniem od matek zaledwie trzytygodniowych szczeniąt. Rozdzielanie suki i jej tak młodego potomstwa jest nie tylko okrutne, ale też niezdrowe dla szczeniąt. Muszą skończyć co najmniej sześć tygodni, by przenieść się do nowego domu, inaczej bowiem mogą mieć poważne problemy ze zdrowiem i psychiką – matka nie jest w stanie nauczyć ich w krótszym okresie, jak nawiązywać znajomości z innymi psami i jak o siebie zadbać. Jak powiedział mu kiedyś Domnall: „Trzyletnie dziecko umie chodzić i mówić, potrafi samo jeść i chodzić do toalety, ale nie odróżnia jeszcze dobra od zła i nie wie, jak żyć z innymi ludźmi. Nawet nie przyszłoby ci do głowy, by odebrać trzyletnie dziecko matce, więc dlaczego miałbyś to robić trzytygodniowemu szczeniakowi?”.

      Conor podszedł do kominka i przysunął dłonie do ognia.

      – Okropnie zimno w tym miesiącu, prawda? Nie pamiętam tak chłodnego stycznia.

      – Bogu dzięki, za dwa tygodnie wyjeżdżam z partnerem na Malediwy – odparła Blánaid. – Będziemy potrzebowali parasoli tylko do ochrony przed słońcem. I posiedzimy tam przez trzy tygodnie. Będzie fantastycznie.

      Do pokoju weszła Caoilfhoinn z dużą pikowaną torbą. Postawiła ją na podłodze i otworzyła szeroko, by Connor mógł zobaczyć cztery szczenięta kotłujące się w środku.

      – Są po prostu cudowne, prawda? – Blánaid sięgnęła do torby i wyjęła jedno. – Ten jest najsilniejszy. Zapewni pańskiej córce długie godziny zabawy, mogę to panu obiecać. Proszę, może pan go potrzymać. Niech pan powie: „Cześć, kolego. Chciałbyś zamieszkać ze mną i moją córką?”.

      Wziął od niej niezdarnie zwierzaka, jakby nigdy w życiu nie trzymał na rękach szczenięcia. Gdy spojrzał w jego lśniące, wyłupiaste oczy, mops odpowiedział mu równie głębokim spojrzeniem. Conor od razu się zorientował, że szczeniak z trudem oddycha. Miał zbyt małe nozdrza, więc wciągał i wypuszczał powietrze raczej przez pysk niż przez nos, obficie się przy tym śliniąc. Wyglądało też na to, że ma wydłużone podniebienie, co również ograniczało przepływ powietrza. Choć był jeszcze bardzo młody, miał już przebarwienia wokół oczu, bo cierpiał na tę samą przypadłość co Walter, czyli wytrzeszcz. Wystarczyło, by pobawił się przez chwilę z wymyśloną córką Conora, a ślepia mogłyby wypaść z oczodołów.

      – Rzeczywiście, słodki psiak – powiedział. – Aoife na pewno będzie nim zachwycona.

      – Chce go pan zabrać już teraz? – spytała Blánaid. – Możemy panu sprzedać transporter dla psa, luksusowe legowisko i miesięczny zapas karmy dla szczeniąt Red Mills, wszystko po okazyjnych cenach.

      – Cóż… przekonała mnie pani – odparł Conor, oddając jej szczeniaka. – Ale pięćset siedemdziesiąt pięć… Będę musiał zrobić przelew. Mogę się tym zająć jutro z rana, to nie problem, a potem wrócę tu i zabiorę szczeniaczka. Ach… i tak, będę potrzebował legowiska i trochę jedzenia, nie pomyślałem o tym. Może mógłbym zrobić zdjęcie, żeby Aoife wiedziała, jak wygląda ten mały słodziak?

      – Oczywiście. – Blánaid położyła szczeniaka na kanapie.

      Conor zauważył, że maluch drży, a to mogło oznaczać, że jest mu zimno albo się boi, albo cierpi na niewydolność oddechową, nosówkę lub inną chorobę. Mopsik wydał z siebie cichy pisk, przypominający krzyk mewy; był w bardzo złym stanie i prawdopodobnie umrze w ciągu tygodnia lub dwóch. Conor zrobił iPhone’em kilka zdjęć pod różnymi kątami, nagrał też krótki film, by Domnall mógł zobaczyć, co dzieje się ze szczeniakiem.

      – Aoife będzie w siódmym niebie, kiedy to zobaczy – zwrócił się do Blánaid. – Wrócę jutro rano, jak tylko zrobię przelew.

      – Będziemy na pana czekały. I przygotujemy wszystko, zwłaszcza tego malucha.

      * * *

      Wyjechał przez bramę i ruszył polną drogą, lecz kiedy tylko Foggy Fields zniknęło w oddali, zaparkował audi na poboczu, wjeżdżając kołami z jednej strony na trawę, i wysiadł. Na zewnątrz wiał lekki wiatr, jakby ktoś dmuchał mu w twarz, ale cisza była przytłaczająca. Conor przeszedł za wysoki, różany żywopłot otaczający farmę. Przeskoczył przez rów i ruszył w górę trawiastym zboczem; starał się maksymalnie pochylać i kryć za żywopłotem, żeby nie dostrzegła go któraś z sióstr McQuaide.

      Dotarł na tyły farmy, gdzie stało pięć żółtych szop. Wyjrzał ponad ogrodzeniem i przez chwilę nasłuchiwał, nie widział jednak ani nie słyszał żadnej z sióstr. Przeciskając się przez wąską szczelinę między słupem a żywopłotem, podrapał sobie rękę, więc przyłożył ją do ust, by wyssać krew.

      Kiedy zmierzał do najbliższej szopy, zawibrował iPhone. Przyszedł SMS od Katie; pytała, czy nadal zamierza się z nią spotkać na lunch. Boże, gdyby wiedziała, co teraz robię, byłaby wściekła, pomyślał.

      Zanim jej odpisał, wspiął się na pokryte warstwą żwiru schody prowadzące do szopy i otworzył drzwi. Gdy tylko wszedł do środka, przywitał go niezwykły hałas: nie kakofonia poszczekiwań i skomleń, jakiej spodziewałby się po szczeniakach, lecz coś przypominającego piskliwy krzyk, jak głosy przerażonych dzieci, a nie psów; do tego dochodziło skrobanie maleńkich pazurów o metalową siatkę.

      We wnętrzu szopy panował mrok, bo świetliki na dachu zostały zamalowane żółtą farbą, a gęstym od wilgoci i smrodu odchodów powietrzem ledwie dało się oddychać.

      Po lewej stronie pomieszczenia stały trzy rzędy metalowych klatek wypełnionych szczeniakami różnych ras: mopsy, cocker pudle, labradoodle czy chihuahua. Kiedy przechodził obok nich, skakały, piszczały i rzucały się na ściany klatek. Podłoga klatek pokryta była jedynie grubą warstwą podartych gazet, przesiąkniętych moczem, i choć w każdej stała plastikowa miska na wodę, niektóre były przewrócone, a inne puste lub wypełnione uryną.

      Po prawej stronie szopy ciągnął się rząd skrzyń ze sklejki, z luźno narzuconymi pokrywami. Ze środka dobiegało skamlenie i drapanie. Conor zajrzał do jednej z nich, oświetlając wnętrze iPhone’em. Na warstwie podartych papierów leżała biało-brązowa suka pointera; patrzyła na niego