Uwięziona. Марсель Пруст

Читать онлайн.
Название Uwięziona
Автор произведения Марсель Пруст
Жанр Зарубежная классика
Серия
Издательство Зарубежная классика
Год выпуска 0
isbn



Скачать книгу

odwagę aby żyć, jak zrobić ruch aby się uchronić od śmierci, w świecie gdzie miłość rodzi się tylko z kłamstwa, a polega tylko na potrzebie ukojenia naszych cierpień przez istotę która nam je zadała? Na to aby wyjść z przygnębienia jakie w nas budzi odkrycie tego kłamstwa i tego oporu, smutnem lekarstwem jest starać się oddziałać na tę co się nam opiera i która nam kłamie; oddziałać na nią mimo jej woli, za pomocą istot więcej – czujemy to – zajmujących miejsca w jej życiu niż my sami; kłamać, kręcić, zohydzić się w jej oczach. Ale męka takiej miłości jest z tych, które sprawiają nieodparcie, że chory w zmianie pozycji szuka złudnej poprawy.

      Na tych sposobach działania nie zbywa nam, niestety! I okropność takiej miłości, zrodzonej jedynie z niepokoju, płynie stąd, że bez przerwy rozważamy i obracamy w klatce nieznaczące słowa; co więcej, istoty budzące w nas tę miłość, bardzo rzadko podobają się nam fizycznie w złożony sposób: wyboru dokonywa nie nasz świadomy smak, ale przypadkowa minuta niepokoju, minuta nieograniczenie przedłużona słabością naszego charakteru, powtarzającą co wieczór próby i zniżającą się do środków uśmierzających.

      Bezwątpienia, miłość moja do Albertyny nie była najuboższa wśród tych do których z braku woli można się osunąć, bo nie była całkowicie platoniczna; Albertyna dawała mi rozkosz fizyczną, a przytem była inteligentna. Ale wszystko to było tylko nadpłodnienie. Zaprzątała mnie nie jej inteligencja, ale jakieś słówko rzucające nagle dwuznaczny cień na jej postępki; próbowałem sobie przypomnieć, czy ona powiedziała to czy owo, jakim tonem, w jakiej chwili, w odpowiedzi na jakie słowa; siliłem się odtworzyć sobie cały djalog; kiedy ściśle objawiła chęć wizyty u Verdurinów i które z moich słów sprawiło że się zachmurzyła. Gdyby chodziło o najważniejszy fakt, nie zadałbym sobie tyle trudu aby ustalić jego autentyczność, odtworzyć jego atmosferę i barwę. Bezwątpienia, takie niepokoje, osiągnąwszy stopień w którym stają się czemś nie do zniesienia, dadzą się niekiedy całkowicie uśmierzyć na jeden wieczór. Zaproszono i nas na zabawę, na którą nasza ukochana wybiera się i nad której prawdziwym sensem głowiliśmy się od wielu dni; kochanka uśmiecha się tylko do nas, rozmawia tylko z nami; odprowadzamy ją do domu, i wówczas, zbywszy się obaw, kosztujemy spokoju równie kompletnego i krzepiącego, jak ten którego zażywamy czasem w głębokim śnie po długim spacerze. I bez wątpienia, taki spokój wart jest aby go opłacić drogo. Ale czy nie byłoby prostsze nie kupować sobie dobrowolnie, i to jeszcze drożej, owych lęków? Zresztą, wiemy, że choćby te chwilowe odprężenia były najgłębsze, niepokój i tak weźmie górę. Czasami nawet odnawia go jakieś zdanie, którego celem było przynieść nam spokój. Ale najczęściej zmieniamy jedynie niepokój. Któreś słowo z tego zdania, które miało nas uspokoić, pcha nasze podejrzenia na inny tor. Zazdrość nasza i ślepota większe są niż mogła przypuszczać ta którą kochamy.

      Kiedy ona nam przysięga samorzutnie, że dany mężczyzna jest dla niej tylko przyjacielem, przyprawia nas o wstrząs, przyznając – czegośmy nie podejrzewali – że był dla niej przyjacielem. Kiedy nam opowiada – chcąc dowieść swojej szczerości – jak pili razem herbatę jeszcze tego popołudnia, za każdem jej słowem obleka się nam w kształt coś niewidzialnego, niepodejrzewanego. Wyznaje, że on ją prosił aby mu się oddała, a my cierpimy męki, że ona mogła słuchać tych propozycyj. Odrzuciła je, powiada. Ale za chwilę, przypominając sobie jej opowiadanie, zastanawiamy się, czy ono jest całkiem szczere; między rozmaitemi szczegółami brak nam owego logicznego i koniecznego węzła, który bardziej od faktów jest znamieniem prawdy. A przytem ta jej okropna, wzgardliwa intonacja: „Powiedziałam mu, że nie, kategorycznie”, którą ma kobieta wszystkich klas – kiedy kłamie. I trzeba jej jeszcze dziękować za to że odmówiła; dobrocią swoją zachęcać ją na przyszłość do ponowienia tak okrutnych zwierzeń. Co najwyżej czynimy uwagę: „Ale jeżeli ci już robił takie propozycje, czemu zgodziłaś się iść z nim na herbatę? – Żeby nie miał do mnie pretensyj i nie mógł mówić że nie jestem dobra dla niego”. A my nie śmiemy odpowiedzieć, że odmawiając, byłaby może lepsza dla nas…

      Zresztą Albertyna przerażała mnie, powiadając że dobrze robię, kiedy, aby jej nie szkodzić, mówię że nie jestem jej kochankiem; ostatecznie – dodawała – „to szczera prawda, nie jesteś”. Istotnie, nie byłem może całkowicie, ale czyż w takim razie miałem sądzić, że wszystko to cośmy robili z sobą, ona robi z każdym o którym mi przysięga, że nigdy nie był jej kochankiem? Jakie to dziwne, wszystko poświęcać dla tego, aby, za wszelką cenę, dowiedzieć się co Albertyna myśli, kogo widuje, kogo kocha, skoro niegdyś wobec Gilberty doznawałem tej samej potrzeby wiedzenia imion, faktów, tak mi dziś obojętnych. Zdawałem sobie sprawę, że same w sobie postępki Albertyny nie więcej mają wagi. Ciekawe jest, że o ile pierwsze uczucie, rozpulchniając niejako nasze serce, toruje drogę następnym miłościom, nie daje nam – mimo tożsamości objawów i cierpień – sposobu uleczenia ich.

      Zresztą, czy potrzeba znać jakiś fakt? Czy nie poznaje się odrazu w nieuchwytny sposób kłamstwa a nawet dyskrecji kobiet, które coś ukrywają? Czy tu jest możliwość omyłki? Milczą uparcie, wówczas gdy mybyśmy je tak chcieli pociągnąć za język. I czujemy, że swojemu wspólnikowi powiedziały: „Nie mówię nigdy nic. Odemnie z pewnością nikt się nie dowie niczego; nie mówię nigdy nic”. Dajemy swój majątek, życie za jakąś istotę, a przecież wiemy, że za dziesięć lat, trochę wcześniej lub później, odmówilibyśmy jej tego majątku, wolelibyśmy zachować życie. Bo wówczas ta istota byłaby oderwana od nas, sama, to znaczy żadna.

      Z daną istotą wiążą nas owe tysiączne korzenie, niezliczone nici usnute ze wspomnień wczorajszego wieczora, nadziei jutrzejszego ranka, nieprzerwana sieć nawyków, z której nie możemy się wyplątać. Tak samo jak są skąpcy, którzy gromadzą przez szczodrość, tak my jesteśmy rozrzutnicy którzy wydają przez skąpstwo; poświęcamy życie nietyle jakiejś istocie, ile wszystkiemu temu, co ona zdołała osnuć dokoła siebie z naszych godzin, z naszych dni; temu przy czem życie jeszcze nie przeżyte, życie stosunkowo przyszłe, wydaje się nam czemś dalszem, bardziej oderwanem, mniej użytecznem, mniej naszem. Trzeba by się nam wyzwolić z tych więzów, o ileż ważniejszych niż sama osoba, przez to iż stwarzają w nas wobec niej chwilowe obowiązki. Obowiązki te sprawiają, że nie śmiemy jej opuścić z obawy stracenia w jej oczach, podczas gdy później nie wahalibyśmy się tego uczynić, bo osoba ta odłączona od nas nie byłaby już nami, w istocie zaś jedynie wobec siebie samych stwarzamy sobie obowiązki – choćby, przez pozorną sprzeczność, miały nas przywieść w końcu do samobójstwa.

      Jeżeli nie kochałem Albertyny (czego nie byłem pewny), miejsce jej w mojem życiu nie było niczem nadzwyczajnem: żyjemy jedynie z istotami których nie kochamy, które sprzęgliśmy z sobą wyłącznie poto aby zabić nieznośną miłość, czy chodzi o kobietę, czy o krainę, czy wreszcie o kobietę zawierającą jakąś krainę. Balibyśmy się nawet, że zaczniemy znów ją kochać, w razie nowej rozłąki. Nie doszedłem z Albertyną do tego punktu. Jej kłamstwa, jej wyznania, zmuszały mnie do dalszych poszukiwań prawdy: kłamstwa jej tak liczne dlatego, że nie poprzestawała na kłamaniu jak wszelka istota która się czuje kochaną, ale że z natury była kłamliwa, a przytem tak zmienna, że nawet mówiąc za każdym razem prawdę (naprzykład co myśli o ludziach), powiedziałaby mi za każdym razem coś innego; wyznania jej, przez to że tak rzadkie, tak hamowane, zostawiały między sobą – w tem co tyczyło przeszłości – wielkie białe luki, na których przestrzeni trzeba mi było wykreślić jej życie, a w tym celu najpierw trzebaby je poznać.

      Co się tyczy teraźniejszości (o ile mogłem interpretować sybilińskie słowa Franciszki), Albertyna okłamywała mnie już nie w poszczególnych punktach, ale w całości: „ujrzę pewnego pięknego dnia wszystko” co Franciszka rzekomo wiedziała, czego nie chciała mi powiedzieć, o co nie śmiałem jej pytać. Zresztą – z pewnością przez