Название | Uwięziona |
---|---|
Автор произведения | Марсель Пруст |
Жанр | Зарубежная классика |
Серия | |
Издательство | Зарубежная классика |
Год выпуска | 0 |
isbn |
Sławią nam słodycz, czystość jakiejś dziewicy. Ale potem ów ktoś czuje, że coś ostrego trafiłoby nam lepiej do smaku i radzi jej aby się okazała śmielsza. Sama w sobie, czy była raczej tą niż tamtą? Może nie, ale była zdolna dostroić się do tyluż rozmaitych możliwości w zawrotnym biegu życia. Z inną, której cały powab mieścił się w czemś nieubłaganem (co spodziewaliśmy się jednak ugiąć), jak naprzykład owa groźna skoczka w Balbec, muskająca stopami czaszki przerażonych starszych panów, jakiż zawód! W chwili gdy jej mówimy czułości, podsycane wspomnieniem tylu jej brutalności dla innych, oglądamy nagle inną twarz i słyszymy na wstępie zwierzenie, że jest nieśmiała, że ze strachu nie umie się znaleźć z kimś widzianym po raz pierwszy i że dopiero po jakich dwóch tygodniach mogłaby z nami rozmawiać spokojnie. Stal zmieniła się w bawełnę, nie mamy czego próbować kruszyć, skoro sama z siebie traciła wszelki odpór. Sama z siebie, ale może z naszej winy, bo nasze czułe słowa skierowane do wcielonej Brutalności, podsunęły jej – może bez specjalnego wyrachowania z jej strony – tkliwe akcenty.
To co nam sprawiło zawód nie było zresztą tak niezręczne, wdzięczność bowiem za tyle słodyczy miała nas może bardziej zobowiązać niż rozkosz poskromienia zuchwalstwa. Zapewne, może przyjść dzień, w którym nawet tym promiennym dziewczętom przyznamy charaktery bardzo określone, ale to dlatego, że przestaną nas interesować, że ich widok nie będzie już dla naszego serca czemś odmiennem od naszych nadziei, czemś co zostawi w tem sercu wstrząs wciąż nowego wcielenia. Ciągłość ich będzie wynikiem naszej obojętności, która je powierzy sądowi intelektu. Intelekt zresztą nie wyda o wiele kategoryczniejszego wyroku; uznawszy bowiem, że jakiejś wady, przeważającej u jednej, druga na szczęście nie ma, spostrzeżemy iż wadę tę przeciwważył jakiś szacowny przymiot. Tak iż z fałszywego sądu inteligencji (wkraczającej dopiero wówczas, kiedy się przestajemy kimś interesować) wyjdą określone i stałe charaktery młodych dziewcząt, mówiące nam nie więcej, niż zdumiewające codziennie oglądane twarze, kiedy, w oszałamiającej chyżości naszego oczekiwania, owe dziewczęta ukazywały się co dnia, co tygodnia, zbyt różne od siebie na to abyśmy mogli – w tym niepowstrzymanym pędzie – klasyfikować i wyznaczać rangi. Co się tyczy naszych uczuć, mówiliśmy aż nazbyt często o nich, aby musieć powtarzać, że miłość bywa często jedynie skojarzeniem obrazu młodej dziewczyny (inaczej stałaby się nam rychło nieznośna) z biciem serca nieodłącznem od nieskończonego, daremnego oczekiwania gdy panienka „wystawiła nas do wiatru”. Wszystko to jest prawdą nietylko dla młodych ludzi z przerostem wyobraźni wobec zmiennych młodych dziewcząt.
W tym momencie naszego opowiadania, zdaje się (dowiedziałem się o tem później), że siostrzenica Jupiena zmieniła zdanie o Morelu i o panu de Charlus. Szofer mój, podbijając bębenka jej miłości do Morela, zachwalał bezmiar delikatności skrzypka, w który była aż nazbyt skłonna wierzyć. Z drugiej strony, Morel nie przestawał jej malować roli kata, jaką p. de Charlus odgrywał w stosunku do niego, co ona, nie odgadując miłości barona, przypisywała wadom jego charakteru. Musiała zresztą odczuć tyrańską obecność p. de Charlus przy wszystkich ich spotkaniach. A na poparcie tego wszystkiego, słyszała jak panie z towarzystwa mówiły o okrutnej złośliwości barona. Otóż, od niedawna, poglądy jej przeobraziły się całkowicie. Odkryła u Morela (nie przestając go kochać dlatego) otchłanie złości i perfidji, wyrównane zresztą częstą słodyczą i prawdziwą tkliwością; a u pana de Charlus niezaprzeczoną i olbrzymią dobroć, pomieszaną z brutalstwem, którego nie znała. Tak więc, o tem czem byli naprawdę skrzypek i jego protektor, nie miała jaśniejszego sądu niż ja o Annie, którą wszakże widywałem codzień i o Albertynie która żyła ze mną.
Wieczorem, o ile Albertyna nie czytała głośno, raczyła mnie muzyką, grała ze mną w warcaby lub rozmawiała. Przerywałem zwykle i warcaby i rozmowę, aby ją całować. Stosunki nasze miały prostotę, która czyniła je wytchnieniem. Sama pustka życia Albertyny rodziła w niej gorliwość i uległość w jedynych rzeczach, jakich od niej żądałem. Za tą dziewczyną – niby za purpurowem światłem, kładącem się u stóp firanek w Balbec, podczas gdy na dworze buchał koncert orkiestry – mieniły się perłowo modre falowania morza. Ona, w której pojęcie mnie żyło tak poufale, że po ciotce byłem może osobą, którą najmniej odróżniała od siebie samej, czy to była w istocie ta dziewczyna, którą ujrzałem pierwszy raz w Balbec, w płaskiej czapeczce, z natarczywemi i roześmianemi oczami, nieznaną jeszcze, dwuwymiarową jak sylweta odcinająca się na fali? Kiedy odnajdziemy takie obrazy przechowane w pamięci, zdumiewamy się ich różnością od istoty którą znamy; pojmujemy jaką pracę nad modelowaniem jej wykonywa co dnia przyzwyczajenie. W uroku jaki Albertyna zachowała w Paryżu, przy moim kominku, żyło jeszcze pragnienie, jakie we mnie obudził zuchwały i kwitnący orszak rozwijający się wzdłuż plaży. Jak Rachela zachowała dla Roberta, nawet kiedy jej kazał opuścić teatr, urok teatru, tak w tej Albertynie, zamkniętej nakształt mniszki w moim domu, zdala od Balbec, skąd ją pospiesznie zabrałem, przetrwało wzruszenie, zamęt klasyfikacji społecznej, niespokojna próżność, wędrowne pragnienia z życia nadmorskich kąpielisk.
Albertyna żyła w zupełnem zamknięciu; czasem nie zapraszałem jej nawet wieczorem do swego pokoju. Ta Albertyna, za którą niegdyś wszyscy gonili, którą tak trudno było mi złapać pomykającą na rowerze, której nawet windziarz nie umiał mi sprowadzić, ledwie zostawiając mi cień nadziei, i na którą mimoto czekałem całą noc, czyż nie była tam, w Balbec, niby wielka artystka płomiennej plaży, wlokąca smugę zazdrości kiedy się posuwała po tej naturalnej scenie, nie odzywając się do nikogo, potrącając miejscowych bywalców, panując nad przyjaciółkami. I ta upragniona aktorka czyż nie była tą samą, która, wydarta przezemnie scenie, zamknięta u mnie, znajdowała się – zabezpieczona od pragnień ludzkich szukających jej odtąd na próżno – to w moim, to w swoim pokoju, gdzie zabawiała się rysunkiem lub cyzelerstwem.
Bezwątpienia, w pierwszych dniach w Balbec, zdawało się, że Albertyna porusza się na płaszczyźnie równoległej do tej na której żyłem, ale zbliżającej się do niej (w ów dzień u Elstira), potem zespolonej z nią, w miarę postępu naszych stosunków, w Balbec, w Paryżu, i znowu w Balbec. Cóż za różnica zresztą, te dwa obrazy Balbec – za pierwszym i następnym pobytem – obrazy utworzone z tych samych will, z których wychodziły te same dziewczęta, nad tem samem morzem! W przyjaciółkach Albertyny z drugiego pobytu, tak dobrze mi znanych, o zaletach i wadach tak ostro wyrytych w ich twarzach, czyż mogłem odnaleźć owe świeże i tajemnicze nieznajome, którym niegdyś wystarczało zaskrzypić na piasku furtką w ogrodzie i musnąć nią drżące tamaryszki, aby przyprawić moje serce o drżenie! Wielkie ich oczy zresorbowały się później, z pewnością dlatego, że dziewczęta przestały być dziećmi; ale także dlatego, że te urocze nieznajome, czarujące aktorki owego romantycznego pierwszego sezonu, co do których nie przestawałem zbierać informacyj, nie miały już dla mnie tajemnicy. Stały się posłuszne moim kaprysom, ot, zwykłe świeżo zakwitłe dziewczęta, wśród których czułem się nie na żarty dumny, żem uszczknął i zabrał sobie najpiękniejszą różę.
Między temi dwiema dekoracjami Balbec, tak różnemi od siebie, było kilka lat paryskich, których ciąg znaczył się tyloma wizytami Albertyny. Widziałem ją w rozmaitych latach mego życia i w rozmaitym charakterze, co mi pozwalało odczuć piękność dzielących owe lata przestrzeni – długie okresy w których nie widywałem jej, na których przeźroczystej głębi znajdująca się przedemną różowa istota rysowała się z tajemniczemi cieniami i z potężną plastyką. Wynikała ona zresztą ze zsumowania nietylko kolejnych obrazów wyrażających dla mnie Albertynę, ale także wielkich przymiotów inteligencji i serca, wad charakteru