Waligóra. Józef Ignacy Kraszewski

Читать онлайн.
Название Waligóra
Автор произведения Józef Ignacy Kraszewski
Жанр Зарубежная классика
Серия
Издательство Зарубежная классика
Год выпуска 0
isbn



Скачать книгу

się dało z góry.

      – Kraj ci to chrześciański, – odparł głos – ale pan grodka tego z niemieckiemi rycerzami i nierycerzami wcale do czynienia mieć nie chce… A i doma go nie ma, bez niego zaś nikt się tu was wpuścić nie waży.

      – I dacie tym szlachetnym młodzieńcom ginąć marnie! – zawołał Otto rozpaczliwie.

      Nie dano na to odpowiedzi, aż po chwili, rzekł cicho ktoś.

      – Jedźcieno tam do szop na podwalu – jedźcie. Chrustu jest dosyć by ognia zapalić, a i woda pobliżu się znajdzie. – Ztąd może się uda wam dać pomoc jaką…

      – Macie pewnie ktoby umiał rany opatrzeć – przyślijcie go, zapłaciemy… – krzyknął Otto dumnie.

      – Jedźcie! – powtórzono z góry…

      Znów tedy drogą na podwalu, musieli ciągnąć przybyli, aż się szopy opuszczone, z chrustu plecione, z dachami na pół poobrywanemi pokazały… Dawno widać nikt tu oprócz bydła gdy je burza z pola wracające napadła, nie mieszkał. – Lecz co poczynać mieli?

      Baba dowiódłszy ich tu, a bojąc się pewnie by ją za posługę Niemcom nie karano, przyszła się żegnać do Ottona, to jest o zapłatę się upomnieć i zamyślała uchodzić, Niemiec znowu dał jej trochę pieniążków, ale puścić nie chciał, bo służyć nie było komu…

      Kazano jej chrust zbierać i ogień niecić. Czeladź pilnowała, musiała być posłuszną.

      Była już noc późna; na grodku słyszeli piejące kury i naszczekujące psy, które poczuwszy obcych, straszliwie na wałach ujadały i wyły…

      Gdy ogień zapłonął, Otto dopiero mógł się nieco rozpatrzeć po okolicy. – Z jednej strony we mgle nocnej majaczyły bory czarne i płaszczyzna która się zdawała błotnistym moczarem, z drugiej sterczało nad niemi grodzisko, góra, wały i ostrokoły… Nawykłe do postrzegania oko Krzyżaka dopatrzyło w pewnem oddaleniu na górze, małej furty w ostrokole, od której ścieżynka kręta prowadziła ku szopom…

      Otto się jeszcze rozglądał, gdy u furty zobaczył cień człowieka jakiś, który zdawał się z niej wysuwać i ostrożnie ku nim spuszczać ową drożyną… Nie dowierzał oczom swym, lecz po chwili człek ten zbliżać się zaczął ostrożnie i Krzyżak mógł nawet rozpoznać że był przygarbiony, niewielkiego wzrostu, opończą z kapturem osłonięty. Światło od ogniska padało na niego i długi cień idącego na pochyłości góry wyciągnął się, ruchomy, ginąc w mrokach…

      Otto śmiało wystąpił naprzeciw niemu. Postrzegłszy go idący kroku zwolnił, i oba ciekawie przypatrywać się sobie zaczęli. Zamkowy człek z bladą twarzą, nierycerską miał postawę, a broni żadnej – obawiać się go nie miał potrzeby Otto, a był też tak mężnym że i czterechby się nie uląkł…

      Był to ksiądz Żegota. On też to ciekawością i miłosierdziem powodowany, dobył z siebie tych słów kilka niemieckich, niegdyś wyuczonych gdy się na duchownego przy niemieckich zakonnikach sposobił. – Nigdy on z tym językiem nienawistnym nie wydawał się przed Waligórą, zapomniał go wiele, – ale dziś rad był iż cokolwiek jeszcze mu z niego zostało.

      Pamięć młodości, wdzięk zakazanego owocu, może zbytnia Waligóry ku Niemcom nienawiść, w starym księdzu Żegocie budziły uczucie przeciwne. Język wydawał mu się prawie miłym, miał urok jakiś i powagę; przedstawiał mu się jako mowa ludu który naówczas orężem i wpływem sięgał aż do stolicy Rzymu…

      Dnia tego, niebezpieczeństwo od którego uszedł szczęśliwie, czyniąc się chorym i uniknąwszy surowego wyroku Biskupa Iwona, dawało mu usposobienie litościwe, czyniły przez wdzięczność dla Opatrzności za jej łaskę, miłosiernym…

      Pomimo więc iż się wykradając z grodka do nienawistnych Niemców narażał na gniew Waligóry, zbiegł ks. Żegota w pomoc tym, którzy jej potrzebowali…

      Strach go przejmował, ale szedł, zakrywał twarz, zmienił głos – a wstrzymać się nie mógł.

      – Czem wam można być pomocą? – wyszepnął zbliżając się do Ottona… – Wcale źle was do tego miejsca przyprowadzono, nasz miłościwy pan, Comes Mszczuj Odrowąż z Białej Góry, możny i wielkiego rodu mąż, nie lubi narodu waszego… Gdyby on był w domu, nicby się tu nie można spodziewać, – odpędzićby kazał…

      Ja, jestem kapłanem, – choć wiem że za to pokutować mogę, radbym braci zakonnej służyć, alem ja człowiek biedny, sam i nie wiele potrafię, choćbym najmocniej chciał!!

      Otto bacznie się mówiącemu przypatrywał słuchając.

      – Niemcy czy ktokolwiek jesteśmy – rzekł – przecież ludzie! Nie godzi się zabijać, to przykazanie Boże, a ten zabija kto nie ratuje!

      Dwóch ślicznych młodzieńców leży rannych – jęczą i nie ma ich opatrzeć komu…

      Ulitujcież się – głodni jesteśmy, siły się wyczerpały. – Radźcie, a gdy tu ratunku nie można się spodziewać, dokąd się udać…

      Niedaleko ztąd obozowisko nasze być musi, ale i do tego trafić trudno, a gdybyśmy się tam dostali cóż z ciężko poranionemi zrobiemy, zmuszeni jutro w dalszą drogę do księcia Konrada, który na nas czeka…

      Ksiądz Żegota czoło tarł i ramionami rzucał, to ręce chude załamywał…

      – Co ja w domku ubogim mam, tem się z wami podzielę, – rzekł, – nawet i ostatki oddam. Znajdę też może starą niewiastę, co się zna na ranach i ziołach… ale tu wam długo trwać nie można. Nie wiem kiedy nasz stary powróci, a gdyby wrócił – biada wam i biada mnie.

      – Wpadliśmy w tęgą matnię, przez tych młokosów – odezwał się Otto – lecz i w Bogu nadzieja że nieopuści i w najgorszym razie otuchy stradać się nie godzi.

      Dawajcie naprzód co macie, potem pomyślemy o dalszem.

      Ks. Żegota spuścił się jeszcze milczący ku szopie w której ranni leżeli, poszedł na nich rzucić okiem – podumał, zamruczał i skłoniwszy się przed Ottonem na zamek powrócił.

      – Przecież i tu w tej dziczy, – zawołał Otto, – znalazła się jedna dusza chrześciańska i człek co rozumie język ludzki!!

      Czeladź sama krzątała się jak mogła około Hans’a. Gero z wielkiej biedy odzyskał trochę młodzieńczej wesołości na przekorę… Nogę sobie sam obwiązywał i razem towarzysza pilnował, a z czeladzi podżartowywał.

      – Żebyśmy byli choć tego dzika ubili i zjeść go mogli, – mruczał, – a tak co myśmy mieli jego, on nas skosztował. W tym kraju wszystko na opak się dzieje!

      Otto niespokojny, jednego z pachołków z lepszym koniem mimo nocy już wyprawił szukać obozu, aby oznajmił Konradowi o nieszczęśliwej przygodzie.

      – Jedź, – mówił mu, – musisz prędzej, później napytać naszych, powiedz co się stało i że my tu między nieprzyjaciół popadliśmy. Niech brat Konrad myśli o nas…

      Nierychło furta na wałach znowu się otworzyła i zamiast jednej pokazało dwie postacie i dwa cienie, które szybko do szop się zbliżały… Ks. Żegota niósł kosz w ręku, za nim z narzuconą na głowie podwiką wlokła się stara baba…

      Lekarzy innych nad takie znachorki mało gdzie znaleść było można. Na gródku owa Dzierla, którą za młodu zwano pono Dzierlatką, bo była żwawą i swawolną – pełniła obowiązki wszelkie jakie na baby owych czasów przypadały. Wróżyła, zamawiała, babiła, niańczyła, dawała zioła miłosne i sposoby na ludzi, a źli mówili, że najzręczniej pono