Название | Infantka |
---|---|
Автор произведения | Józef Ignacy Kraszewski |
Жанр | Зарубежная классика |
Серия | |
Издательство | Зарубежная классика |
Год выпуска | 0 |
isbn |
Zatrzymał się król, jakby mu tchu zabrakło, spojrzał na Górnickiego i szeptał znowu:
– Całe życie, całe stoi przedemną jak rozwinięta karta. Widzę je przed sobą. Pasmo przeznaczeń. U kolebki, matka! tak, matka, która być miała mi prześladowcą i mojego szczęścia nieprzyjaciółką. Ojciec kochający a surowy… pochlebcy i kobiety… a! te kobiety, te sokoły, które mi żywot zatruć miały.
Przez nie ginę! a tak je kochałem?
Zamilkł znowu. Górnicki chciał powstrzymać go i szepnął, że mówienie rozdrażnia i męczy.
August nie zdawał się słyszeć i rozumieć. Oddech stał się żywszym, powieki odkryły oczy wpadłe, ale jaśniejące blaskiem niezwykłym.
– Widziałeś Elżbietę, pierwszą moją… padła ofiarą, niewinna, biedna, anielska istota. Co ona zawiniła, że jej męczennicą być przeznaczono…
Barbara… a! ukochana Basia moja, o którą z narodem walczyć, z matką wojnę prowadzić, z całym światem się poróżnić przyszło, ją i mnie żółcią i piołunem poili.
I ta jak kwiat w mych oczach uwiędła… i ta…
Górnicki dostrzegł jak dwie łzy dobyły się z pod powiek powoli i nieotarte potoczyły zwolna po twarzy, znikając gdzieś na bieliźnie, w którą wsiąkły.
I znowu było milczenie, król się podniósł nieco, uczynił wysiłek, lecz osłabłe ciało zmusiło opaść na pościel bezwładnie, oddychał coraz ciężej, ale oddech stawał się przyśpieszony.
– Chcieli bym żył z Katarzyną, to mi śmierć zadało. Nie mogłem się zwyciężyć. Przez to umrę bezpotomny, ostatni, ze mną do grobu pójdą Jagiellonowie.
Bóg, los, przeznaczenie, fatalność, żelazne prawo zniszczenia.
Górnicki chciał coś wtrącić, aby smutne te myśli odwrócić, król mówić mu nie dał.
– Bezpotomnym! – rzekł – to nic, ale zejść bez dobrego imienia, bez pociechy z wielkiego dzieła.
Starosto, wszystkom chciał, nic nie mogłem. Litwa dotąd dąsa się na to co jej przyszłość miało zapewnić. Na Unię pracowałem życie całe, dla niej praw się zrzekłem… oni jej nie chcą.
Swobody ich szanowałem… plwali mi w oczy za to.
Nie było nieszczęśliwszego nademnie. Na Ruś zbierałem się iść odzyskać zabrane… zawady mi stawili.
Wrogów wszędzie, przyjaciół nie miałem nigdzie, nigdzie, nikogo.
– A! miłościwy panie – przerwał Górnicki – nie czyńcie nam wiernym sługom swoim krzywdy, myśmy cię cenili i miłowali!
– Wielu? kto? – przerwał król. – Mój starosto, śmierć oczy przemywa i wzrok daje co do głębi dusz sięga… widzę w każdym co w sobie nosi, do szpiku kości.
Przyjaciół dla łupieży, kochanek dla łask i darów, jest wiele, a ktoby kochał?…
Zamilkł nagle i zwolna w piersi się uderzył.
– Winienem, winienem – szeptał – przebacz mi panie, winienem wiele, ale przejrzałem za późno.
Starosto, pamiętajcie o tej sierocie królewnie Annie, ja życie jej zatrułem. Co z nią będzie? maż ona do końca żywota łzami się obmywać?
– Miłościwy panie – podchwycił Górnicki – naród nigdy panów swoich krwi nie odtrącił i nie zapomniał o niej. Nie trwożcie się o los królewnej.
– Zapóźno przyjdzie jej korona i małżeństwo – przerwał znowu ciszej król. – Katarzyna przecierpiała wiele, Zofia owdowiała, sierota Anna na łasce waszej.
A cóż z tem państwem?
Wstrzymał się król i milczał długo, spojrzał na starostę, jak gdyby go wyzywał.
– Wybierajcie ostrożnie, abyście za soczewicę praw swych nie pozbyli. Jest ich dosyć co sięgną po koronę naszą.
– Cesarz pierwszy – podszepnął Górnicki.
– Cesarz? – zamruczał król – przez nich my straciliśmy Czechy i Węgrów, oba kraje Jagiellonom należały. Ojciec dał się im uwikłać i wydrzeć je sobie.
Cesarz uczynił mnie bezpotomnym, cesarz zakuje was w niewolę!
Podniósł rękę, która opadła ciężko na posłanie.
– Litwa za carem ze strachu. Tyran jest. Katarzyna truchlała, by mu jej nie wydano; nie oddawajcie mu Anny, biednej Anny. Zabije ją.
Nie śmiał Górnicki wspomnieć o Francuzie, ale król sam szepnął.
– Francuskiego króla brat się swata, obcy nam, daleki, młody. Polska niczem dla niego, on na nic dla was.
I dodał po namyśle.
– Pruski książe? któż wie? Zechcecie go?
Starosta słuchał z natężoną uwagą, lecz te myśli przesuwające się z kolei rozmarzonemu po głowie, zdały mu się go dręczyć nadto; przerwał uspokajając.
– Miłościwy panie, Bóg miłosierny. Jeśli osierocić zechce, opiekować się będzie! Pocóż trapić się zawcześnie.
– Tak! przeznaczenia są nieuniknione, konieczność żelazna – westchnął. – Widzę przyszłość, widzę ją… smutna…
– Wasza miłość – odezwał się Górnicki – zechcecie mi wydać jakie rozkazy. Rozkazaliście mnie przywołać.
Król niespokojnie ręką powiódł po czole.
– Nie wiem już – rzekł – tak… potrzebowałem was… Chciałem mieć kogoś przy sobie…
Oczy jego skierowały się na drzwi.
– Sokoły i sępy… chciwe… nikogo więcej… wszyscy czegoś żądają, nikt nic nie przynosi. Słowa pociechy… łzy poczciwej…
Jaki to dzień? – zapytał nagle.
– Niedziela – szepnął Górnicki.
– Tak, byłoż to dziś rano? czy wczoraj, czy miesiąc temu? już nie wiem. Wszystko się zmięszało razem, cała przeszłość leży pogmatwana przedemną.
Te sokoły…
– Zbyćby się ich, miłościwy panie – rzekł starosta.
– Płaczą – począł król – jak ojciec łez niewieścich znieść nie umiem. Giżanka ma córkę… dziecko moje jedyne. Zajączkowska… wiesz… żenić się z nią chciałem… czeka… świat zawiązany.
Zuzię Orłowską aż tu przywieźli… i ta… A! te sokoły!
Nie śmiał nic powiedzieć Górnicki, ale mu się zrobiło przykro, a gdy potem król zamilkł, odważył się podszepnąć:
– Nie myślećby o nich!
– Tak – po chwili dodał król – czarami mnie i napojami wzięły, a zdrowie i życie poszło.
Te, którem kochał, los mi wydarł prędko… przemknęły mi przez życie moje jak cienie, tylko śnię teraz o nich. Widzę je jakby żywe były. Stają koło mnie… Elżbieta i Basia razem.
Starosto – odezwał się żywiej – przywiozłeś mi z sobą ich wizerunki?
– Są w Tykocinie – odparł Górnicki.
– Jam