Gładził dłonią brodę, zamyślił się i machinalnie powtórzył parę razy:
– Życie… życie…
Wzrok jego już zaczynał cofać się wgłąb mózgu, gdzie przewijało się mnóstwo myśli obcych temu, co go otaczało. Z roztargnieniem, które było połowiczną obecnością na miejscu, na którem stał i rozmawiał, a połowiczną w tych, gdzie wznosiły się domy, które kupował, mówił jeszcze:
– Tułacze życie… i niech djabli wezmą jakie kłopotliwe! Mam w głowie furę pomysłów, na plecach furę zajęć… Trzeba siebie tęgo w garści trzymać, aby nie oszaleć, na szczęście nerwy mam żelazne… Ogniska rodzinnego nie znam… już i zapomniałem jak wygląda spokojność, albo swoboda… Gdzie tam! ani jednego dnia swobodnego, takiego, któryby całkowicie do mnie należał! No, kiedyś się to przecie skończy…
– Kiedy? – zagadnął Roman.
– Czy ja wiem! jak postarzeję! Powrócę wtedy do Kaniówki… która już jest prawie zupełnie moją, bo dwóch braci spłaciłem… Ale to na starość… Spokojność, swobodę, gniazdo rodzinne, życie rodzinne, na koniec życia… pour la bonne bouche. Tymczasem, trzeba pracować, trzeba pracować…
– Aby do dziesięciu dobić? prawda?
Zaśmiał się.
– A no! zapewne, czemużby nie? jeżeli tylko można… Na tem świat teraz stoi…
– Spodziewam się, że mię odwiedzisz…
Zmieszał się, pomyślał trochę.
– Wątpię, chciałbym bardzo, ale wątpię. Nie wyobrazisz sobie nawet, ile mam do czynienia. Tydzień już tu bawię, a jeszcze nie zrobiłem połowy tego, co trzeba. Wizyt oddaję mnóstwo, ale takich tylko, które są potrzebne, rozumiesz? dla interesów. U baronowej bywam, bo krewna blizka i… baron jest mi potrzebnym…
– Wzgląd drugi ważniejszy zapewne od pierwszego – uśmiechnął się znowu Roman.
Domunt jakby obudził się ze snu.
– Ale nie! Proszę cię, nie bierzże mię znowu za takiego już materjalistę… Owszem, owszem, chciałbym nieraz bardzo, ale czasu nie mam… Do ciebie, naprzykład, wpadłbym z rozkoszą, choć na chwilę… a gdybyśmy tak zeszli się na cały wieczór, we dwóch… o dawnych czasach, o Kaniówce, o różnych tam rzeczach naszych, pogawędzić… dobrzeby było, co? Może i ukradnę kiedy parę godzin! Ale nie, nie, nie będę mógł, z pewnością nie będę mógł… Czasu zabraknie… Żałuję bardzo, ale czasu mi zabraknie… Co robić? Na to życie!
– Co robić! – powtórzył Roman – któżby się spodziewał, że ty także, Marceli, wyraz ten powtarzać musisz…
Zadziwił się bardzo.
– A toż czemu, mój drogi! Więcej niż ktokolwiek, wierzaj mi, więcej niż ktokolwiek inny powtarzać go muszę! Niewolnikiem jestem… Do ciężkiej taczki zaprzężonym… Gdyby mi się udało choć jeden cały tydzień z żoną spędzić, mego niepoznawalnego poznać i uścisnąć – rad byłbym… potem znowu marsz… na drugi koniec świata.. Ahaswerus!
– Argonauta! – poprawił Roman.
Domunt głowę podniósł.
– A no tak, jeżeli chcesz, Argonauta!… Czyż kiedykolwiek ludzie robili co innego, oprócz pływania po runa złote? Wszystko do tego dąży, mój kochany, wszystko! Runa złote pod postaciami rozmaitemi! Ztąd królestwa, wojny, wielkie miasta, odkrycia, wynalazki…
– Miłość – z lekką ironją wtrącił Roman.
– Naturalnie, o tyle cenna, o ile rozkoszy dostarcza… Potęga, rozkosz – dwie osie świata… potrzeba jej światu coraz więcej, coraz więcej, coraz więcej… Dziś więcej, niż kiedykolwiek, i do tego przystosować się trzeba koniecznie, bo inaczej krach! Trudno czasem, ciężko, głowa pęka… ale trzeba… Na to życie!
W salonach zapanował ruch wielki. Powstawano z miejsc i łączono się w pary, które łańcuchem długim, krętym, szeleszczącym jedwabiami, szemrzącym rozmowami, skierowywał się ku ogromnej, naoścież otwartej sali jadalnej. Wkrótce Domunt i Roman, ze zwieszonemi u ich ramion istotami strojnemi i świetnemi, zajęli miejsca w tym łańcuchu, dość daleko od siebie, bo Domunt, już prawie miljoner, znajdował się bliżej początku, Darnowski, jeszcze skromny urzędnik, bliżej końca.
W parę godzin później wielki apartament baronowej był już pustym i prawie zupełnie ciemnym. Do saloniku z parawanikiem chińskim i lampą, palącą się pomiędzy palmami, lokaj wniósł na tacy dwie filiżanki mocnej herbaty i postawiwszy je na stole, odszedł, cicho stąpając po kobiercu.
– Może napijesz się herbaty, Romanie; po takiem zmęczeniu, to orzeźwia… Czuję się bardzo zmęczoną. Jestem nadzwyczajnie rada z dzisiejszego wieczoru, udał mi się, jak może nigdy… ale czuję się bardzo zmęczoną… Czy widziałeś, jak przy wieczerzy podziwiano moje kosze poziomek i czereśni… w tej porze je mieć, to nie łatwo! Księżna powiedziała mi dziś, że nikt nie ma takich pięknych kwiatów, jak moje; szczególniej passi-flora wprawiła ją w zdumienie… Ale czuję się zmęczoną i wiesz co? teraz, gdy wszystko już minęło, udało się, dzięki Bogu, ucichło, znowu mi płakać chce się… Niema już mego biedaka! Mogę rozrywać się i bawić, jak mi się podoba, nie wskrzesi to go ani na chwilę! Biedny, kochany, dobry mój kakadu, nie wstanie no już nigdy, nie przemówi! Chodź, zobacz, popatrz trochę na tego nieboszczyczka mego!
Poprowadziła go do stojącej na marmurowym postumencie trumienki szklanej, w której, pod wieczkiem przezroczystem i w bronz oprawnem, na białych atłasach i koronkach leżała papużka nieżywa, z czerwonemi skrzydłami, z szarym czubem nad głową, z garbatym dziobem, żałośnie opadłym na pierś puszystą.
– Zabalsamowany – szepnęła baronowa. Kiedym wróciła, żył i był zdrów zupełnie; podskakiwał, podlatywał, gawędził ze mną nieustannie, jakby nie posiadał się z radości, że zobaczył mię po niewidzeniu długiem. I tak było najpewniej, bo był ogromnie, szalenie przywiązanym do mnie. Nazajutrz, nagle, nie wiedzieć od czego zachorował i w kilka godzin… w kilka godzin…
Nie mogła dłużej powstrzymać się, a przyłożywszy chustkę do oczu zwilżonych, zaraz szeptała dalej:
– Ty go nigdy bardzo nie lubiłeś i zblizka nie znałeś! Gdybyś wiedział, jakie to było miłe, rozumne, przywiązane stworzonko. Nadewszystko przywiązane! Biedny, dobry mój kakadu! Sześć lat go miałam, ileż godzin spędziliśmy we dwoje tylko, w tym samym pokoju. Bawił mię i… pocieszał! Gdy umarł, powiedziałam sobie zaraz, że pozostanie tu na zawsze, kazałam go zabalsamować, zrobić tę trumienkę i niech sobie śpi tutaj, pod mojem okiem, a w testamencie napiszę… muszę przecież kiedykolwiek napisać testament… aby go razem ze mną… ze mną…
Znowu łzy, cisnące się do oczu, mowę jej przerwały. Z chustką przy oczach, umilkła.
Roman spoglądał to na zwłoki papużki, nieruchomo spoczywające pod szklanem wieczkiem, na białym atłasie; to na kobietę trochę otyłą, w białej mantyli, zarzuconej na gors obnażony, z ogromnym trenem aksamitnym, który leżał za nią, na wzorach kobierca, z pękiem piórek strusich we włosach bardzo jasnych i szmatką batystu przy oczach. Śmiać mu się chciało i litość go brała. Z uśmiechem powściąganym, ale tonem pocieszającym, mówić zaczął:
– Ale jakże można! jak można tak bardzo martwić się z powodu tak błahego! Stworzonko było… przypuśćmy…