Rodzina Połanieckich. Генрик Сенкевич

Читать онлайн.
Название Rodzina Połanieckich
Автор произведения Генрик Сенкевич
Жанр Зарубежная классика
Серия
Издательство Зарубежная классика
Год выпуска 0
isbn



Скачать книгу

Nie byłoby to mu teraz żadną pociechą. Zresztą, nietylko nie był w humorze usprawiedliwiania się przed samym sobą, ale raczej pragnąłby się był spoliczkować. Pierwszy raz zobaczył tak wyraźnie, że mógłby uzyskać i serce i rękę Maryni, im zaś ta możliwość przedstawiała mu się bardziej realnie, tem strata wydawała mu się bardziej niepowetowaną. Na dobitkę, od chwili przeczytania owego listu, począł się w nim nowy przewrót. Własne rozumowania, że powinien zaniechać Maryni, wydały mu się naraz i płaskie i nędzne. Połaniecki, przy wszystkich swych wadach, miał wdzięczne serce i list ów wzruszył go do wysokiego stopnia tą dobrocią i wyrozumiałością, tą gotowością do kochania, jakie w nim tkwiły. Skutkiem tego wspomnienie Maryni poróżowiało nagle w jego sercu i pamięci, poróżowiało nawet tak mocno, że pomyślał:

      – Ja teraz zakocham się w niej, jak Bóg w niebie!

      I ogarnęło go rozczulenie dla Maryni, przed którem nawet złość na samego siebie musiała ustąpić. Po chwili, połączywszy się z resztą towarzystwa, wysunął się nieco z panią Emilią naprzód i rzekł:

      – Niech mi pani daruje ten list.

      – Z największą chęcią. Prawda, jaki poczciwy? A nie przyznał mi się pan, że i jej się coś dostało na wyjezdnem? Ale nie będę panu robiła wymówek, skoro ona sama bierze pana w obronę.

      – Pani! gdyby to co pomogło, prosiłbym, by mnie pani obiła. Ale tu już niema o czem mówić, bo to rzeczy niepowetowane.

      Pani Emilia nie podzielała jednak wcale tego zdania. Owszem, widząc wzruszenie Połanieckiego, nabrała pewności, że sprawa, w której obie strony czują tak żywo, stoi jak najlepiej i musi skończyć się pomyślnie. Na samą tę myśl jej śliczna słodka twarz rozjaśniła się wielką radością.

      – Zobaczymy to za kilka miesięcy – rzekła.

      – Ani pani się domyśla, co możemy zobaczyć – odparł Połaniecki, myśląc o Maszce.

      Na to znów pani Emilia:

      – Niech pan pamięta o jednej rzeczy, że kto raz zyska serce Maryni, ten się nie zawiedzie nigdy.

      – Wierzę – odpowiedział ze smutkiem Połaniecki, – ale też takie serca, raz zrażone, nie powracają więcej.

      Dalej nie mogli rozmawiać, bo Litka i pan Waskowski przysunęli się do nich. Po chwili dziewczynka zagarnęła, jak zwykle, Połanieckiego na wyłączną swą własność. Las, zanurzony w łagodnem porannem świetle pogodnego dnia, zajmował ją nadzwyczajnie, więc poczęła wypytywać o rozmaite drzewa, co chwila zaś wykrzykiwała z radością:

      – Rydze!

      Lecz on odpowiadał jej mechanicznie, myśląc o czem innem:

      – Rydze, kotku, rydze!

      Nakoniec droga zniżyła się i pod stopami ujrzeli Thumsee. Po upływie pół godziny, zeszli na bity gościniec, ciągnący się nad samym brzegiem, na którym widać było tu i owdzie drewniane kładki, powyciągane na kilka kroków w wodę. Litka miała ochotę zobaczyć z blizka wielkie ryby, które widać było w przezroczystej toni. Połaniecki, wziąwszy ją za rękę, wprowadził ją w tym celu na jednę z kładek.

      Ryby, przyzwyczajone do okruszyn chleba, rzucanych przez gości, zamiast uciekać, zbliżyły się jeszcze i wkrótce cały ich wianek otoczył stopy Litki. W błękitnawej toni widać było złotawo-brunatne grzebiety karpiów i szarą plamistą łuskę łososiopstrągów, oraz okrągłe oczy, wpatrzone jakby z wyrazem prośby w dziewczynkę.

      – Wracając, weźmiemy dużo bułek – mówiła dziewczynka. – Jak one dziwnie patrzą. Co one myślą?

      – One myślą bardzo powoli – rzekł Połaniecki – i tak, dopiero za godzinę albo za dwie powiedzą sobie: „Aha! tu stała jakaś dziewczynka z płową czupryną, w różowej sukience i w czarnych pończoszkach.”

      – A o panu Stachu, co pomyślą?

      – Pomyślą, żem jaki cygan, bo ja nie mam płowej czupryny.

      – Nie. Cygany nie mają przecie domu.

      – I ja nie mam domu, Litko. Mogłem go mieć, alem go sprzedał.

      Połaniecki wymówił ostatni wyraz w jakiś niezwyczajny sposób i wogóle był w głosie jego smutek. Dziewczynka spojrzała na niego uważniej i zaraz wrażliwa jej twarzyczka odbiła jego smutek, tak jak owa toń odbijała jej własną postać. Potem, gdy się połączyli z resztą towarzystwa, podnosiła na niego od czasu do czasu swoje chmurne oczy, z wyrazem pytającym i niespokojnym. Wreszcie, ścisnąwszy mocniej jego rękę, za którą trzymała, rzekła:

      – Co panu jest, panie Stachu?

      – Nic, dziecinko. Rozglądam się po jeziorze i dlatego nic nie mówię.

      – Bo ja się tak cieszyłam wczoraj, że panu pokażę Thumsee.

      – Owszem. Chociaż niema skał, bardzo tu ładnie! A tamten domek z drugiej strony?

      – Tam będziemy jedli obiad.

      Tymczasem pani Emilia rozmawiała wesoło z Waskowskim, który, niosąc w ręku kapelusz i szukając co chwila po kieszeniach chustki dla obtarcia łysiny, opowiadał jej swoje spostrzeżenia nad Bukackim.

      – On jest Arya – kończył – i dlatego w ciągłym niepokoju dąży do spokoju. Teraz kupuje obrazy i sztychy, myśląc, że tem zapełni próżnię. Ach, pani, na co ja patrzę! Toż to te dzieci wieku noszą w duszy taką otchłań, jak naprzykład to jezioro, a w dodatku bezdenną, i myślą, że można ją zapełnić obrazkami, akwafortami, amatorstwem, dyletantyzmem, Baudelaire'm, Ibsenem, Maeterlinckiem, wreszcie dyletantyzmem naukowym. Biedne ptaki, rozbijające głowy o ściany klatek! To tak samo, jakbym chciał wypełnić to oto jezioro, wrzuciwszy w nie ten kamyk.

      – A cóż może zapełnić życie?

      – Wszelka szersza idea, wszelkie większe uczucie, ale pod jednym warunkiem, by były poczęte w Chrystusie. Gdyby Bukacki po chrześcijańsku kochał sztukę, dałaby mu pogodę, której mimowoli szuka.

      – A mówił mu pan to?

      – I to, i wiele innych rzeczy. Ja i jego i Połanieckiego ciągle namawiam, by czytali życie św. Franciszka z Assyżu. Nie chcą i śmieją się ze mnie. A jednak, to był największy człowiek i największy święty średnich wieków, który odrodził świat. Gdyby się teraz znalazł podobny, odrodzenie w Chrystusie nastąpiłoby jeszcze szersze i jeszcze zupełniejsze.

      Zbliżało się południe, z niem upał. Las poczynał pachnąć żywicą, a jezioro wygładziło się zupełnie w ciszy pełnej blasku i, odbijając błękit bez plamki, zdawało się drzemać.

      Doszli wreszcie do domu i ogrodu, w którym była restauracya, i siedli pod cieniem buku, przy zastawionym stole. Połaniecki, przywoławszy kelnera w brudnym fraku, zamówił obiad, poczem rozglądali się w milczeniu po jeziorze i okolicznych górach.

      O parę kroków od stołu rosła kępa irysów, zwilżana przez wodotrysk, urządzony między kamieniami.

      Pani Emilia, spojrzawszy na kwiaty, rzekła:

      – Gdy jestem nad jakiem jeziorem, a przytem patrzę na irysy, zdaje mi się, że jestem we Włoszech.

      – Bo nigdzie niema ani tyle jezior, ani tyle irysów – odrzekł Połaniecki.

      – Ani tyle upojenia dla każdego człowieka – dodał Waskowski. – Ja od wielu lat jeżdżę tam co rok, jesienią, szukać sobie schronienia na ostatnie dni. Długi czas wahałem się między Perugią a Assyżem, ale ostatniego roku przeważył Rzym. To jest jakby sień do innego świata, w której widać już jego światło. Pojadę tam w październiku.

      – Szczerze panu zazdroszczę – rzekła pani Emilia.

      – Litka ma dwanaście lat… – zaczął