Dawid Copperfield. Чарльз Диккенс

Читать онлайн.
Название Dawid Copperfield
Автор произведения Чарльз Диккенс
Жанр Зарубежная классика
Серия
Издательство Зарубежная классика
Год выпуска 0
isbn



Скачать книгу

każdym wychyleniem się ze swej nory wołając:

      – Och, oczy wy moje i członki, czy nie mógłbyś zajść innym razem po resztę?

      – Nie – odpowiedziałem – umarłbym z głodu.

      – Och! Goroo! Goroo! Poczekaj do jutra na trzy pensy.

      – Za nic, nie mogę.

      – Och! Goroo! No, to masz czternaście pensów i kwita! – wołał, wychylając poza drzwi głowę z wyłażącymi na wierzch oczyma.

      Tak byłem zmęczony i głodny, że zgodziłem się ostatecznie na tę zniżkę. Miało się już ku zachodowi. Wydatek trzech pensów pozwolił mi posilić się i ugasić trawiące mnie pragnienie. Przed nadejściem nocy uszedłem jeszcze siedem mil.

      Nocowałem znów na stogu siana, obmywszy obrzękłe nogi w potoku i owinąwszy je świeżymi liśćmi. Nazajutrz droga wiodła mię145 śród sadów i chmielem obsadzonych płotów. Ogrody rumieniły się dojrzałymi jabłkami, a liczni robotnicy pracowali w chmielu. Wszystko to zachwycało mnie. Postanowiłem przespać noc tym razem w chmielu pod strażą wysokich, giętkimi gałązkami oplecionych tyczek.

      Spotykani dnia tego podróżni straszniejsi mi się jeszcze wydali. Niektórzy zaczepiali mnie, a gdym uciekał od nich, ile sił starczyło, rzucali za mną kamienie i klątwy. Jeden, pamiętam, blacharz, wnosząc z jego sakwy i piecyka, który miał przewieszony przez plecy, idący w towarzystwie jakiejś kobiety, zaczepił mnie, a gdym szedł milcząc dalej, zaczął mi wymyślać:

      – Wróć no się, gdy cię wołam, smarkaczu tam jakiś, bo ci połamię ręce i nogi!

      Uznałem za stosowne usłuchać wezwania i zbliżyłem się do blacharza, starając się rozbroić go najtkliwszym spojrzeniem. Towarzysząca mu kobieta miała podbite oko.

      – Gdzie idziesz? – pytał, chwytając mnie za koszulę.

      – Do Dover – odrzekłem.

      – A skąd cię diabli niosą?

      – Idę z Londynu.

      – Czym dowiedziesz? Zuch z ciebie! Co?

      – Nie – wyjąknąłem.

      – Niech cię diabli! Jeśli nie zechcesz zrobić mi grzeczności, roztrzaskam ci czaszkę.

      Wypuścił mnie z rąk swoich, strasząc i grożąc pięścią, obrzucił wzrokiem od stóp do głowy.

      – No, mały, jeśli masz na kufelek piwa, dawaj, bo odbiorę.

      Oddałbym wszystko, gdyby mnie nie powstrzymało spojrzenie kobiety, która wstrząsnęła przecząco, choć nieznacznie głową.

      – Ubogi jestem – tłumaczyłem się – nic nie mam.

      – Co ty myślisz sobie! – wrzasnął blacharz.

      – Panie!

      – Co myślisz! Niby to nie poznałem na twej szyi jedwabnej chustki mego rodzonego brata? Oddawaj!

      W mgnieniu oka chustka moja była w jego ręku. Zmiął ją i rzucił kobiecie. Ta roześmiała się jak z dobrego żartu, lecz odrzucając mi ją z powrotem, wzrokiem i nieznacznym poruszeniem ust mówiła wyraźnie: „zmykaj”. Zanim to jednak zdołałem uczynić, blacharz wyrwał mi znów z rąk chustkę, okręcił ją koło własnej szyi i zwracając się do swej towarzyszki, począł bić ją srodze. Nie zapomnę jej nigdy upadającej na drogę i leżącej w pyle, z potarganymi włosami. Gdym odbiegł, obejrzałem się jeszcze. Siedziała nad rowem ocierając z czoła i twarzy krew końcem chustki, którą była okryta. Blacharz poszedł dalej.

      Wypadek ten przeraził mnie tak dalece, że odtąd, widząc zbliżających się ludzi, chowałem się za płoty i do rowów, wychodząc, gdy mnie minęli i dostrzec już nie mogli. Opóźniało to o wiele moją podróż. W tych, jak i innych trudnościach, podtrzymywał mnie ciągle w myśli obecny obraz pięknej, młodej mojej matki w przeddzień mego urodzenia. On to czuwał nade mną, gdy spałem śród chmielów, on mnie prowadził, gdym ruszył rano w dalszą drogę. Widzę go też na tle słonecznego krajobrazu, ponad ulicami, starymi domami i malowniczymi bramami, ponad szarą katedrą w Canterbury i jej wieżycami pokrytymi wronimi gniazdami. On to złocił połyskiem nadziei nagie, smutne płaszczyzny Dover, on to dowiódł mnie dnia szóstego do celu mej podróży. I dziwne, odbiegł mnie właśnie w chwili, gdy bosy, brudny, obdarty, słońcem i wiatrem spalony, na wpół nagi i na wpół zagłodzony stanąłem na bruku tego miasta.

      Rozpytywałem z początku rybaków o moją ciotkę, otrzymując najsprzeczniejsze wskazówki. Jeden mówił, że mieszka przy gazowni, przez co osmaliła swe faworyty. Drugi, że daleko za wodą, gdzie dojść tylko można przy odpływie. Trzeci, że ją zamknięto w więzieniu za kradzież dzieci. Czwarty, że odpłynęła właśnie wieczorem do Calais. Zwróciłem się do dorożkarzy, lecz i ci zbyli mnie podobnymi żarcikami. Kramarze, zanim usta otworzyłem, wołali, żebym odchodził, bo wcale nie mają tego, czego żądam. Czułem się ostatecznie znużony i nieszczęśliwy, bez grosza, głodny, sił nie miałem ustać na nogach i cel podróży, do którego dotarłem, zdawał mi się teraz o wiele dalszy niż kiedykolwiek.

      Cały ranek przeszedł na próżnych poszukiwaniach. Usiadłem na progu niezajętego sklepu, w pobliżu rynku, rozmyślając, czy pójść we wskazywane tak sprzecznie miejsca, gdy przejeżdżający dorożkarz zgubił derę. Podjąłem ją i podając mu, ośmielony poczciwym jego wyglądem, po raz nie wiem już który powtórzyłem nieśmiałe pytanie.

      – Trotwood – odrzekł, namyślając się – słyszałem coś. Staruszka?

      – Zapewne – odrzekłem.

      – Sztywna – ciągnął, prostując się.

      – Zapewne – dodałem.

      – Nosi zawsze torbę, ot taką dużą. Mrukliwa, kwaśna.

      Serce mi biło, poznawałem ciotkę po tym wiernym opisie.

      – Trzeba iść tędy – wskazał biczem – samym brzegiem morza. Jest tam, jak raz naprzeciw morza, domek, tak wprost. Musiałeś słyszeć o niej? Ręczę, że ci nie da feniga, masz oto za fatygę.

      Przyjąłem z wdzięcznością pensa i zaraz kupiłem sobie chleba. Spożywając skromne to śniadanie, szedłem długo i daleko, nie mogąc znaleźć domku, o którym mówił woźnica. Wcale nawet w okolicy tej domów nie było. Dostrzegłem wreszcie parę i wszedłem do sklepiku, aby znów zapytać o pannę Trotwood. Pytanie zwróciłem do kramarza ważącego właśnie ryż na szalkach, ale odpowiedziała na nie stojąca przed kantorkiem młoda kobieta.

      – Moja pani! Czego możesz chcieć od mojej pani?

      – Chciałbym ją widzieć – odrzekłem bardziej jeszcze niż przedtem onieśmielony.

      – O, chcesz jałmużny.

      – Nie, wcale nie – odrzekłem, lecz zaczerwieniłem się na myśl, że istotnie po to chyba przyszedłem.

      Służąca, wsypawszy do koszyka odważony ryż, wyszła ze sklepiku i powiedziała, że, idąc za nią, dowiem się, gdzie panna Trotwood mieszka. Nogi pode mną drżały, gdyśmy się zbliżyli do wiejskiego domku, przed którym bielił się piaskiem wysypany dziedziniec, a dokoła woń rozpuszczał starannie utrzymany, rozkwiecony ogród.

      – Tu mieszka panna Trotwood – rzekła służąca – a teraz sam radź sobie – dodała, wbiegając szybko do domu, jak gdyby chciała uniknąć wszelkiej odpowiedzialności za następstwa tak śmiałego kroku. Pozostałem u bramy drżący, spoglądając nieśmiało i zapewne błagająco w okna.

      Po niejakimś czasie w jednym z nich uchyliła się muślinowa firanka, ukazując



<p>145</p>

mię – daw. forma zaimka osobowego w pozycji nieakcentowanej w zdaniu; dziś jednolita forma: mnie. [przypis edytorski]