Macocha, tom pierwszy. Józef Ignacy Kraszewski

Читать онлайн.
Название Macocha, tom pierwszy
Автор произведения Józef Ignacy Kraszewski
Жанр Зарубежная классика
Серия
Издательство Зарубежная классика
Год выпуска 0
isbn



Скачать книгу

ona lat szesnastu, a piękność jej przypominająca matkę, rozkwitała najcudniej na pociechę ojcowską. Była to ostatnia imienia Dobków dziedziczka, i co się od wieków po raz pierwszy trafiło, majątki przejść miały po kądzieli w obcą rodzinę, a imię stare wygasnąć. Płakał nad tem pokryjomu Salomon. Miał on naówczas lat niespełna pięćdziesiąt… lecz życie surowe a jednostajne młodo go zachowało.

      Od śmierci żony szukał pociechy i zajęcia w różnych przedmiotach: najprzód w troskliwej nad dzieckiem opiece, która była dlań pierwszem życia zadaniem, potem w czytaniu ksiąg, które mu nie smakowały, na ostatek zbudziła się w nim żądza zbogacenia, i ta go drugim węzłem przywiązała do życia. Od czasu jak począł frymarczyć, z żydami na współ handlować, wyprzedawać lasy, zakupować zboża i puszczać różne towary do Gdańska, ożył jakoś Salomon, orzeźwiał, w końcu zaś stał się chciwym skąpcem, codzień prawie łakomszym mienia, w miarę jak ono wzrastało.

      Nie przyszła ta namiętność od razu, ale się w nim można rzec rozrastała powoli, chwytała go coraz uciskając mocniej, opanowywała, aż niemal do niepoznania zmieniła.

      Kochał zawsze tę córkę jedyną miłością bałwochwalską, będąc raczej pierwszym jej sługą niż rodzicem; przecież starania o grosze, o zyski, o złoto, na którego widok drżał, czasem mu nawet Laurę z pamięci i serca rugowały.

      Handle jego, któremi nie oddalając się prawie z Borowiec kierował, odbywały się przez kilku izraelskich faktorów, sług płatnych, wprawnych a pewnych, bo ich rodziny w ręku miał Dobek i ludzi dobierał trafnie. Zaczął najprzód od wyrobku niezmiernych lasów własnych, w których się skarby wielkie znalazły, dęby niewidzianych rozmiarów, klepka, masztowe sosny i bale. Spławna rzeka wywóz ich ułatwiała, pędzono oprócz tego smołę, palono potasze… Puszcze były tak rozległe a nietykane, że gospodarstwa tego na lata stało. Corocznie tysiącami dukatów brano za leśne produkta, a w lasach trzebieży tej znać nie było.

      Na sosnowe belki zaczął potem Dobek składać zboże kupowane w żyźniejszych okolicach i prowadzić je do Gdańska. Z każdym rokiem handel ten większe przybierał rozmiary. Życie się nie zmieniało wcale, grosz przywieziony w jasnem obrączkowem złocie, tonął gdzieś w żelaznych skrzyniach, w podziemiu zamkniętych, od których klucz nosił Dobek, jak mówiono, na szyi, nikomu go nigdy nie powierzając. Jedynym szafunkiem były gościńce, które z Gdańska dla Laury przywożono co rok, bogate sprzęty, klejnociki… sreberka. Te Aron Lewi, prawa ręka Dobka, żyd bardzo już majętny, sam wybierał i kupował, a miał i smaku wiele, i wytargować się umiał…

      Salomon Dobek, choć dawniejsi jego przodkowie mieli wszyscy być postawy olbrzymiej, nie dorósł ich wcale, a nawet ojca, o którym prawiono, że był rozrosły i silny. Mały, suchy, zgarbiony nieco, łysy, rumiano i świeżo jeszcze wyglądał, oczy mu się świeciły, biegał po młodemu, i ani oczu, ani uszu, ani żywości młodej nie stracił. Chodził zawsze odziany szaro, podpasany skórzanym paskiem, w butach do kolan…

      Dopuszczenie faktorów do zamku i owe frymarki z nimi, choć się odbywały w izbie na dole na to przeznaczonej i nigdy im dalej na zamek wchodzić i po nim się wałęsać nie było wolno, zmieniły po trosze życie borowieckie. Z chciwością złota wcisnęły się troski, zajęcia tysiączne i potrzeby stosunków ze światem. Laury też dorastającej nie mógł ojciec wychować o własnej sile… musiał do niej jakąś daleką krewną babki z odległych stron sprowadzić. Przybyła panna Fryderyka von Henau powiększyła szczupłe gronko mieszkańców zamku. Składało się ono: z pana Salomona, panny Laury i cioci Henau, jak ją pospolicie zwano. Już za Adama dwór się był znacznie zmniejszył, dziś, stał się szczuplejszym jeszcze, wielu starych puszczono na chleb łaskawy, Salomon, który dla córki nic nie szczędził, dla siebie, domu i ludzi z każdym dniem stawał się dokuczliwszym sknerą.

      Niedaleko zamku, bo tak teraz bramę z basztą nazywano, stał dawny kościół, przerobiony ze zboru i przywrócony ostatecznie nabożeństwu katolickiemu; przy nim mieściła się stara murowana plebanja, od lat kilkunastu zamieszkiwana przez proboszcza Żagla, którego stryj poprzednio był także czas długi miejscowym dusz pasterzem. Pomiędzy plebanją a zamkiem nie było otwartej wojny, stosunki na oko przyjaźne łączyły kanonika z dziedzicem, lecz z obu stron panowała nieufność i tajona niechęć. Ks. Żagiel wiedział najlepiej od stryja i z miejscowych podań co tylko o Dobkach rozpowiadano, tu się zbiegały wszelkie ciche, nieprzyjazne im plotki; we dworze także szukano zawsze jakichś do proboszcza przyczepek, czegoś, coby mu zarzucić było można. Widywano się tylko z konieczności, a zgoda była powierzchowna, pokrywająca ciągle wzrastającą tajoną nienawiść.

      Ksiądz Żagiel nastawał szczególniej na to, że u Dobków pełno było tajemnic i rzeczy ukrytych w życiu i postępowaniu, dodając, że kto czystym jest, ten się niema z czem ukrywać. We dworze ks. Żagla za niebezpiecznego miano fanatyka i rozsiewacza potwarzy nieuzasadnionych… Nie przychodziło jednak do wybuchu i powierzchowne porozumienie dotąd nadwerężone nie zostało…

      Ks. Żagiel był człowiekiem dobrym w gruncie, lecz samotnością, życiem na tej ustroni bez ludzi, podraźnionym i kwaśnym, a niekiedy niecierpliwym. A że nadzwyczaj surowo pilnował, aby się w obowiązkach religijnych ludzie nie opuszczali i najlżejszemu w tem uchybieniu nie przebaczał, niezawsze bywał ze dworu zadowolony. W otoczeniu Dobków i w nich samych gorliwości żadnej nie było, zaniedbywali się nawet często, a gniew proboszcza lekceważyli. Miał on też i to za złe że Salomon więcej z Izraelitami dla handlu przestawał, niż z kimkolwiek bądź, i zdawał się w ich towarzystwie smakować. Laury wychowanie zbyt wielką dające jej swobodę, charakter dziewczęcia śmiały, energiczny, fantastyczne jej postępowanie, męzkie niemal upodobania, proboszczowi się też nie podobały. Od majętnego Dobka nigdy ani na naprawę kościołka, ani na restaurację plebanji, ani na ogrodzenie cmentarza ksiądz nic doprosić się nie mógł. Spotykali się też chyba w niedzielę na Summie, w uroczyste święta i dni, gdy proboszcz czuł się w obowiązku odwiedzić kollatora, a rzadko bardzo nawet na obiad bywał proszony.

      Samem położeniem swem Borowce wszelkiego bliższego sąsiedztwa pozbawione były; stosunki więc ze szlachtą prawie nie istniały. Dobek wyjeżdżał rzadko, tylko gdy był zmuszony… do niego nikt nie przybywał chyba za interesem. Nie można jednak powiedzieć ażeby się tu nudzono; Salomon od rana do nocy siedział w rachunkach lub słuchał szczebiotania córki; Laura i panna Henau biegały, chodziły, czytały i zajmowały się robotkami kobiecemi. Dwie te kobiety zdawały się stworzone na przeciwieństwo sobie, i dla tego się może doskonale godziły. Nic sztywniejszego, chłodniejszego na pozór wystawić sobie nie można nad ciocię Fryderykę, od rana w czarną suknię z białym kołnierzem opiętą, wyprostowaną, nie uśmiechającą się nigdy prawie i do starego jakiegoś flamandzkiego portretu podobną. Chód jej, postawa, mierzona mowa, wzrok nigdy się nie ożywiający, usta, z których płynęły jakby siłą wyciśnięte, z wolna jeden po drugim obliczone wyrazy, były w najzupełniejszej sprzeczności z ognistą naturą, niepohamowaną szczebiotliwościąi rozpieszczoną samowolną Laurę, która co chwila czegoś nowego do podsycenia w sobie życia płonącego potrzebowała, a czegokolwiek zapragnęła, to posiąść musiała koniecznie. Ojciec czasem próbował ją hamować, co mu się nigdy prawie nie udawało, ustępował pieszczotom dziecka, na którego czole obawiał się najlżejszej nawet chmurki. Właściwie piękna Laura, którą wszyscy spieszczono Lorką nazywali, panowała samowładnie na zamku i wola jej rządziła wszystkimi. Kochano ją powszechnie, gdyż dziecię szczęśliwe, dokoła siebie szczęście widzieć chciało wszędzie, przymilało się każdemu i niechęci długo nie mogło w sercu zatrzymać.

      Gwałtowność uczuć wszakże kazała się domyślać, że gdyby Lorka raz kogo znienawidzieć mogła, nienawiść jej jak miłość nie znałaby granic. Życie osamotnione dotąd, nawykłym do niego nie ciężyło; frasował się tylko zawczasu pan Dobek tem, że ono zmienić się musi, bo i tak dziewczęcia w tym kątku zamurowanego trzymać nie było podobna zawsze. Rok jeszcze lub dwa, a przewidzieć było łatwo, iż z niem wyjechać przyjdzie,