Название | Macocha, tom drugi |
---|---|
Автор произведения | Józef Ignacy Kraszewski |
Жанр | Зарубежная классика |
Серия | |
Издательство | Зарубежная классика |
Год выпуска | 0 |
isbn |
To rzekłszy, najczęściej wcale nie patrząc, podpisywał hetman i spał spokojny, a Borawski wzdychał, narzekał na niego, tył, majątki kupował i prorokował, że to się źle skończy. Nie było dla takiego człowieka jak hetman, rozmiłowanego w sztukach, delikatnego smaku, wyższych zdolności umysłu, nic przykrzejszego nad stykanie się ze sprawami pieniężnemi, z rachunkami, papierami urzędowemi i wszystkiem co realizmem grubym trąciło. Starał się to usuwać od siebie… mając wyższe posłannictwo. Żył sztuką i duchem, a rodzaj ten życia wymaga, aby mu nie przeszkadzano nieustannem powszednich, ordynaryjnych przedmiotów narzucaniem. Sam to zwykł był mówić, iż nie był do nich stworzony. Unikał też wszystkiego, co mogło martwić i pogodę umysłu tak potrzebną miłośnikom rzeczy wyższych zakłócać. Gotów był największemi ofiary pokój okupić i – być może bardzo, iż ze słabości tej, znając ją, korzystano; a choć się nie godzi posądzać czcigodnego Borawskiego, ten także przychodził czasem męczyć hetmana w ten sposób, iż dla odkupienia się od niego, dawał mu czego zażądał.
Znakomite wykształcenie, talenta, dobroć serca, słodycz charakteru, zjednały panu hetmanowi sławę nietylko w kraju, ale daleko po za nim, w najlepszem towarzystwie europejskiem. Wszędzie gdziekolwiek się pokazał, przyjmowano go z oznakami sympatji i szacunku. Muzycy przypisywali mu swe utwory, literaci przysyłali w safian czerwony oprawne dzieła, pod światły je sąd jego poddając; miał kilku we Włoszech agentów, którzy dlań na arcydzieła i rzadkości czyhali, pakami całemi mu je nasyłając…
W galerji jego były Rafaele i Tycyany, jakich nie miał król Stanisław, a nad zbiór jego kamei i intaglij, bogatszego nie znano. Słowem, byłby to i sławny i najszczęśliwszy z ludzi, gdyby mu we wszystkiem ten nędzny pieniądz nie stawał na przeszkodzie do spełnienia najpiękniejszych pomysłów…
Nie dziw też, że sam widok twarzy poczciwego Borawskiego, zwłaszcza jeśli obok niej ukazywały się z za kontusza wyglądające papiery, wprawiał hetmana w najgorszy humor, w rodzaj niecierpliwości, z której nie wychodził, dopóki popodpisywawszy co chciał, nie pozbył się natręta, posuwającego nudziarską regularność i drobnostkowość do ostatecznych granic. Słynął z tego Borawski, że u niego regestra były utrzymywane jak nigdzie, ale co potem, kiedy we wszystkich w końcu okazywał się deficyt. Hetman nigdy w nie nawet nie zaglądał.
W tym roku jednak pieniężne sprawy emilopolskie poszły były dosyć szczęśliwie, piętnaście tysięcy czerwonych złotych wpłynęło z odzyskanego spadku. Borawski chciał niemi oczyścić długi, na co jednak hetman nie dozwolił, słusznie reklamując je jako swą osobistą kieszonkową własność, którą chciał raz wedle fantazji swej rozporządzić.
Przypływ ten bardzo pożądany, ożywił nietylko zacnego pana, dając mu rzadki humor i pogodę umysłu, która dozwoliła napisać dwie komedje i jedne warjacje na flet z towarzyszeniem orkiestry, w czem mu nieco pomógł Cipriani, lecz cały dwór hetmański rozpromieniała. Każdy prawie z cudzoziemców dostał jakiś dar w pieniądzach lub kosztowności. Borawskiemu, aby nie dokuczał, dostało się pięćset dukatów tytułem gratyfikacji. Hetman w tym roku przedsięwziął kilka pięknych budowli i sprowadził architekta Włocha San Lukkę, z którego nadzwyczaj był zadowolony. O dobre pól mili od Emilopola, w stronie gdzie się park kończył, na gościńcu do Warszawy wiodącym, stało obrzydliwe stare karczmisko z wysokim dachem, odrapane, szare, o jednym kominie sterczącym nad niem, na które patrząc z wystawionego belwederu w końcu ogrodu hetman wzdychał zawsze, niesłychanie się martwiąc niem, chociaż mu piękny dochód przynosiło. Park wymagał niezbędnie w tem miejscu budowli okazałej i oryginalnej dla widoku…. Hetman chciał tu mieć angielski kastel z wieżami, jakie w podróży swej po Szkocji oglądał…. W tym roku z pomocą San Lukki, wedle rysunku samego hetmana, przedsięwzięto nakoniec wzniesienie austerji w kształcie kastelu.
Żyd, który karczmę utrzymywał, niezmiernie nad tem utyskiwał; musiano jednak piękną myśl pańską wykonać, w części mury dźwigać się zaczęły. Hetman był tak niecierpliwy oglądania effektu, jaki sprawi owa budowa widziana z parku, iż niemal codzień w towarzystwie San Lukki i Chevalier’a Georges’a jeździł tam dla śledzenia postępu robót.
Do takich blizkich przejażdżek miał niziuchno zawieszony mały powozik odkryty, do którego zaprzęgano dwa wielkie konie w srebrem kutych chomątach. Siadało w nim osób dwie, reszta konno lub na wózkach towarzyszyła. Rzadko bowiem bez kilku najmniej osób mógł się dostojny pan obejść i wszędzie mniej więcej liczny dwór ciągnął za sobą.
Wiosennego dnia właśnie był po dobrym obiedzie, za który szczególną pochwałę odebrał Joli – gdy się w nim obudziła chęć przejechania się do fabryki, jak pospolicie tam zwano. Karczma właściwie od niepamiętnych czasów nazywała się – Zastójka; lecz razem z murami musiano jej dać imię nowe, które było przedmiotem długich rozpraw przez parę wieczorów. Różne wnoszono: Włoch utrzymał się przy wdzięcznie i pięknie brzmiącem – Castel bianco… Na nieszczęście w kraju barbarzyńskim zaraz to ludzie po swojemu grubijańsko przerobili – na niewiedzieć już jaką Kościurbinkę. Niepodobna ich było odzwyczaić… Castel bianco… zwał się u ludu Kościurbinka. Hetman sam nieraz w przejażdżkach swych (bo był niezmiernie popularnym i do prostych wieśniaków mówił tak chętnie, że się jego otoczenie tej dobroci wydziwić nic mogło,) sam hetman zatrzymywał faetonik, pytał o nowe nazwisko i troskliwie wymawiania go uczył – nieokrzesany lud upierał się albo przy Zastójce, albo przy Kościurbince. Z czasem spodziewano się jednak pomyślniejszych wytrwałości owoców, bo dworscy mieli surowe rozkazy, aby prawdziwe wymawianie imienia wpajali nieoświeconemu ludowi. Trafiało się nawet, że hajducy hetmana źle zrozumiawszy polecenie, naukę popierali boćkowskim instrumentem, z czego się nieraz śmiano na wieczorach.
Tego dnia hetman był w usposobieniu nader błogiem, twarz mu się uśmiechała wdzięcznie, obiad ozdobił ją świeżym rumieńcem, maleńki ruch miał posiłkować dygestji i uwolnić od mozolnych jej trudów przed wieczerzą. Na wieczerzę zapowiedziane były raki tuczone olbrzymie.
Wyjechał pan hetman parą swych karych koni, tym razem sam jeden, w towarzystwie tylko kamerdynera Francuza, niejakiego Saint-Alona, człowieka, który miał całe jego zaufanie, i kawalera Georges’a – towarzyszącego konno… Zaraz za miasteczkiem droga szeroka, wysadzana prowadziła do niezbyt oddalonego Castel-bianco… Fabryka około nowej budowy prowadzona była w ten sposób, iż stara karczma w Zastójce do czasu była pozostawiona i Żyd mógł przejezdnych w obszernej szopie i parze izb mieścić, nimby mu zamek dokończono… Zwykle powóz hetmana zatrzymywał się przed starą karczmą, pan wysiadał z niego i o lasce, którą dlań miał przygotowaną Saint-Alon, powoli szedł ku fabryce. Tu rozpatrywał się w robotach, czynił uwagi, naglił o pośpiech, obchodził mury do koła, zasznurowany wykupywał się dukatem mularzom i… używszy świeżego powietrza, powracał.
Wieczór był tak piękny dnia tego, po porannym deszczyku brzozy tak sielankowo pachniały, iż hetman nie dojeżdżając do Zastójki, objawił życzenie odbycia kawałka drogi pieszo… Saint-Alon podał laskę, kawaler Georges zsiadł z konia, i powoli tak hetman przodem, za nim młodzieniec i kamerdyner… poszli ku karczmie… W tej samej chwili z przeciwnej strony nadjechał młody człowiek na siwym koniu, tak pięknej postawy i lica, tak szykowny