Djabeł, tom czwarty. Józef Ignacy Kraszewski

Читать онлайн.
Название Djabeł, tom czwarty
Автор произведения Józef Ignacy Kraszewski
Жанр Зарубежная классика
Серия
Издательство Зарубежная классика
Год выпуска 0
isbn



Скачать книгу

Zaleski i Mikorski coraz to nowe poddawali projekta, książę jenerał i Stanisław Potocki ustawnie perswadowali, Byszewski i Łączyński milczeli, a król jegomość cierpliwie znosił wszystko.

      Ta więc społeczność nieznana podczaszycowi, której próbki miał zręczność poznać u kapucynów, była dlań zupełną nowością. Byli to ludzie, których ubóstwo i wieś uchroniły od nabrania poloru wieku, u których tradycja czczoną jeszcze była i szanowaną jak arka narodowa, ostatnie niedobitki rzeczypospolitej Jagielońskiej, konającej teraz w objęciu reformatorów. Starzy konfederaci Barscy, z kresami chlubnemi na głowie, gotowi jeszcze byli pod starość siąść na koń i co dzień chodzili siodła swe i moderunki oglądać; zakonnicy wreszcie, których stan chronił od zepsucia. Maluczki ten świat, który wzdychał, modlił się, płakał i czekał, który miał serce i wiarę, patrzał już tylko na czynnych, ale sam nie był w czynie – miejsce jego zajmowało pokolenie, którego chęci walczyły z fałszywem pojęciem środków. Tu się przysłuchiwał młody człowiek podaniom mało znanej przeszłości, z której wprzód uczono go się naśmiewać, i poznał że szacunku była godną; tu ujrzał, że barbarzyństwo, którym rzucali w oczy zepsuci by się sami od zarzutu wynarodowienia obronić – całe było w fałszywem pojęciu form, których znaczenie zgasło.

      W poważnem tem kole sędziwych, pobożnych, zapłakanych starców i myśl jego spoważniała trochę, choć z zatwardziałością upartą wpływowi ich się bronił. Nie raz już O. Spirydjon miał na ustach słowo z którem wyczekiwał dogodniejszej pory, by nie zrazić niewczesną gorliwością, – a w tem wszystkie nadzieje starca rozsypały się w proch w jednej chwili.

      Tegoż dnia, a było to w sobotę, gdy staraniem Fotofero i de Cerullego zgoda z Rybińskim zawartą została, gdy i ksiądz biskup kujawski przez króla ukołysany, zezwolił na nieposzukiwanie napastnika synowca swego, – podczaszyca wezwano wieczorem do fórty. O. Spirydjon, który wypadkiem chodził, usłyszawszy że go wołano, a myśląc że to może sztuka nieprzyjaciół, co dowiedziawszy się o miejscu, chcą go tylko wywabić, zwrócił się do przybyłego i spytał:

      – A kogo to żądacie moje dziecko?

      Tem dzieckiem był niegdyś marszałek dworu i totumfacki podczaszyca, imci pan Frejer, do którego z rana zabiegł cavaliere, dając polecenie, żeby się do swego pana dostał.

      Frejer z początku niechętnie się brał do tego, bo usunąwszy się przy rozbiciu z rachunkami, bardzo ślicznie spisanemi, nie miał potrzeby ratować Ordyńskiego, nie posądzając żeby jeszcze co w kieszeni jego do wyłowienia i obrachunku znajdować się mogło. Słysząc o stanie interesów podczaszyca, będąc świadkiem jak dom i sprzęty zabierano, myślał, że podczaszycowi caput będzie, jak mówił; jako bardzo porządny człowiek nie chciał się do nieporządnych chudopacholskich spraw mięszać. Cavaliere go dopiero przywiódł do pomiarkowania.

      – Co ty sobie myślisz? – zawołał do niego po niemiecku – czy ty nie wiesz, że panowie są jak koty, które choćbyś zrzucił z największej wieży, zawsze padną na nogi i nic im się nie stanie? Pójdziesz do niego i oddasz mu kartkę moją, dodając ustnie, że sprawa z Rybińskim skończona, że nie ma się czego obawiać wyjść na świat; – powtóre, dasz mu list z Florencji donoszący o śmierci jego matki, a potrzecie dodasz, że jest pilniejszy nad wszystko interes… dla którego powinien spieszyć…

      Frejer dobrze się namyśliwszy, wziął kartkę i list i wybrał się do kapucynów, a gdy O. Spirydjon zagadnął, chciał zaraz kartelusz podać, ale pismo z kieszeni znikło jak kamfora.

      – Kogo to żądacie?

      – Podczaszyca Ordyńskiego – rzekł Niemiec z poważnym jak suknia jego ukłonem.

      – Ale – rzekł O. Spirydjon po łacinie, przypatrując się ciekawie Niemcowi – ja tu o żadnym w tej chwili nie wiem.

      – Podczaszyc Ordyński Michał! – począł nalegać wciąż kłaniając się Frejer.

      – Czego od niego chcesz?

      – Mam poselstwo, ważne, wielkie, smutne! – łamanym językiem począł łatając się Frejer, któremu łaciny nie starczyło.

      – Cóż takiego?

      Niemiec potrząsł głową.

      – Jakże się waćpan nazywasz – spytał ojciec – to się pójdę dowiem.

      Niemiec po raz trzeci się ukłonił, a że Polska szlachecka, uczyła szlachectwa wszystkich, a kto w niej parę lat pobył, już herbownych nabierał pretensji, Frejer, syn tkacza gdzieś w Saksonji, odparł:

      – Nazywam się Justus Bartholomäus von Frejer!

      Z tem poszedł zakonnik do celi i otworzywszy drzwi, zastał podczaszyca spartego na stole, a tak zadumanego że wnijścia jego nie słyszał.

      – Laudetur…

      – A! dobry wieczór jegomości!

      – Powiedz mi kto to jest Justus Bartholomäus von Frejer?

      Podczaszyc, który pod tem nazwaniem z trudnością poznał swego dawnego pomocnika, nie rychło wykrzyknął:

      – A! Frejer! to mój niegdyś totumfacki! ale zkądże go znacie mój ojcze?

      – Jak myślicie, czy to uczciwy człowiek? – spytał O. Spirydjon – nie zdradziłby was?

      – Ale nie! to człek dobry, flegmatyk, Niemiec, i okrutnie regularny w regestrach, o pieniądze trudno z nim było zawsze, ale co w rachunkach nikomu się nie da przepisać!

      Rozśmiał się kapucyn.

      – No, to może chcesz się z nim widzieć, czeka u fórty!

      Podczaszyc ruszył chcąc wybiedz, tak mu zapachniało stare życie, którego Frejer był przypomnieniem, ale go ksiądz powstrzymał.

      – Czekaj, bezpieczniej ci go tu wprowadzić!

      I rzuciwszy na podczaszyca pełnem litości wejrzeniem wyszedł, a po chwilce wsunął się Frejer, kłaniając się bezustannie. Ordyński o mało go w pierwszym zajpale nie uściskał – tak był głodny wrażeń, plotek świata…

      – Jakżeś mnie tu wyszukał?

      – Posłał mnie cavaliere Fotofero – miałem nawet listek, – ale Niemiec zaczął szukać po kieszeniach. – Co to jest? Dziwna rzecz! ja nigdy nic nie gubię! Dziwna rzecz!

      I brwi podnosił i ramionami ruszał i rewizją sukni rozpoczynał jak najsumienniejszą, ale listu znaleźć nie mógł.

      – Nie pojmuję jakem potrafił zgubić.

      – No ale wiesz przecie – zniecierpliwiony tą zgubą i flegmą z jaką Niemiec ledwie skończywszy poszukiwanie, znów je na nowo przedsiębrał – ależ wiesz z czem cię posłano?

      – Cavaliere Fotofero mówił mi… ale jakże ja mogłem zgubić kartkę! – powtarzał Frejer, który poczynał wywracać kieszenie aby je poznaczyć że były rewidowane.

      – Zgubiłeś, toś zgubił, mniejsza – tupnął nogą Michał – ale mi mów z czem cię posłano.

      – To nic, ale jak mogłem zgubić list! – zawołał niepokonany Niemiec – to niepojęta.

      Nareszcie gdy wszystkie kieszenie, kieszonki, chustki, kapelusz, najsumienniej przejrzane zostały, Niemiec westchnął.

      – To niepojęta! rzekł.

      – To niepojęta jak ty jesteś nudny – zawołał podczszyc przeskakując z nogi na nogę – mów naprzód z czem cię posłano?

      – Kazano mi powiedzieć, primo – tu Frejer zobaczywszy kieszenie powywracane i suknie rozpięte, znów je do porządku zaprowadzać się zabierał – 1mo że JW. pan śmiało i bezpiecznie wyjść już możesz, gdy sprawa z panem Rybińskim skończona,