Macocha, tom trzeci. Józef Ignacy Kraszewski

Читать онлайн.
Название Macocha, tom trzeci
Автор произведения Józef Ignacy Kraszewski
Жанр Зарубежная классика
Серия
Издательство Зарубежная классика
Год выпуска 0
isbn



Скачать книгу

na skarb zabiorą! lamentując krzyknęła jejmość. Nie, ja tu muszę być, aby choć w części ratować…

      Ksiądz kanonik milczał.

      – Po heretykach, którzy kościołowi szkodliwymi byli, toby się spadek nie komu, tylko jemu należał… rzekł ciszej; ale teraz tam te prawa poprzerabiano! Siedźże jejmość cicho… dodał: zjedzie komissya, mów prawdę, trzeba, aby ona wyszła na jaw… aby się stała sprawiedliwość, a winni ukarani byli.

      Po naradzie przerywanej westchnieniami i wykrzykami, która jeszcze czas jakiś trwała, pani Dobkowa powróciła ostrożnie do domu, mocno zatrwożona o siebie. Przechodząc około mieszkania mężowskiego, dostrzegła, iż tam z wielkim pośpiechem wpadł Aron najprzód, potem zaraz Eliasza zawołano i drzwi się zatrzasnęły. Narada trwała ze dwie godziny, poczem Aron odszedł do domu i późno w noc raz jeszcze zawrócił… Dobek od wieczerzy się wymówił.

      Na dole ruch jakiś był niezwyczajny, i pani Dobkowa domyślała się, że tam już coś o niebezpieczeństwie wiedzieć muszą.

      Następny dzień zszedł jednak cały spokojnie, Wal tylko zniknął był i o to mocno się kłopotano, domyślając się, iż mógł z jakiemiś doniesieniami… udać się do sądu. Dobek przy obiedzie zaczął mówić otwarcie.

      – Choćby się człowiek najlepiej z ludźmi obchodził, odezwał się, choćby ich dobrodziejstwy osypywał, zawsze sobie nieprzyjaciół zrobić musi. Tego nie można uniknąć.

      Jejmość słuchała, milczała i udawała obojętną…

      Dzień zbiegł tak do wieczoru bez żadnego wypadku; w nocy już do drzwi jejmości zapukał Przepiórka i oznajmił, iż komissya do miasteczka zjechała i główną kwaterę zajęła na probostwie. We dworze tak było cicho i spokojnie, jakby się wcale ni czego nie domyślano i nieobawiano.

      Z północy, gdy wszystko zdawało się uśpione, urząd z małą siłą zbrojną, którą był otoczony, zszedł z probostwa ku dworowi. Pan Dobek nocował na dole, a przy nim Eljasz… Zastukano do drzwi lecz musiano długo kołatać nim otwarte zostały…

      Ponieważ sprawa miała się wytoczyć z regestru aryanizmu, szczególne środki ostre dla dobadania się prawdy przedsięwzięte zostały, a mianowicie: opieczętowanie całego domu, skarbca, lochów, kryjówek i wszelkiego domostwa, w którem dowody herezyi potajemnej, schadzek i t. p. znaleźć się mogły. Gdy urzędnicy ukazali się u wnijścia, pan Dobek przyjmujący ich wcale się nie zdawał zmieszanym. Objawiono mu akt oskarżenia i winy, jakie przypisywano; ruszył ramionami tylko i wskazał ręką, aby spełniano co prawo rozporządzało. Urzędnicy mieli widać dokładną informację o miejscowości, gdyż komissarz pan Żółtuchowski zażądał najprzód klucza od lochów, zalecając gospodarzowi, aby szedł z nimi razem. Eliasz też stary został pod straż wzięty i u pierwszych drzwi pachołków postawiono.

      Nie stawiając najmniejszego oporu, Dobek, gdy mu drzwi żelazne wskazano, dał klucz od nich, sam pan Żółtuchowski otworzył zamki, i wszyscy wiodąc ze sobą gospodarza weszli… Jak wiemy, za drugiemi drzwiami był skarbczyk… Znaleziono go wedle wskazówek, jakie miano, w stanie, w jakim był być powinien. Kufry stały na swoich miejscach, kartek tylko na nich z liczbami nie było… Pan Żółtuchowski zapytał o klucze, które Dobek wskazał pod misternie odwracającym się w ścianie kamieniem. Ponieważ nimby przyłożono pieczęcie, należało sprawdzić co się w kufrach znajduje, otwarto zaraz pierwszy…

      Na dnie jego była kupka bibuły i trochę sznurków – więcej nic. Poszedł zatem pan komisarz do drugiego, w którym nie znalazł nic oprócz śladów myszy, w trzecim było trochę pleśni, w czwartym na dnie piasek i t. d.

      Ogarnęło wszystkich zdumienie wielkie, gdyż opieczętowywać nie było czego…

      Następnie szli drzwiami wiodącemi do dawnego mieszkania pokutnika. Tu zmieniła się zupełnie fizjonomia lochu: nie było najmniejszych śladów pobytu niedawnego gościa, loszek stał pusty… i trocha w nim w piasku butelek. Stary kominek, który miał służyć do oblewania smołą korków przy ściąganiu win, od dawna pono był zamurowany. W szafkach nie znaleziono nic, oprócz resztek owoców, które tu snadź na zimę składane były…

      Komissarze domagali się otwarcia grobów, aby je z wewnątrz mogli opieczętować… i mimo wrażenia, jakie te nocne odwiedziny na nich czyniły, weszli w milczeniu. Tu, widok monumentów, trumien, szczątków ludzkich, powietrze przejęte wonią śmiertelną… marmurowe w świetle lamp połyskujące grobowce… napełniły nawet najśmielszych grozą śmierci. Wszystko tu było w porządku i jak najstaranniej utrzymywane… Na trumnie matki pana Salomona, wyrwany kawał aksamitu snadź pobożna ręka nazad przylepiła, gdyż uszkodzenia tego znać nie było. Trumny też starego Adama, ze źle przymkniętem wiekiem, której pono oczyma szukano, nie dostrzeżono.

      Tu stanąwszy pan Żółtuchowski, który z widocznym wstrętem przystępował do scrutinium, kazał u drzwi wychodowych (tych któremi Eljasz tu wprowadzał Laurę) położyć pierwsze pieczęci… Szukał potem w papierach długo, czytał, i obróciwszy się do pana Dobka, zapytał go, kędyby był wchód do kaplicy… Na co dosyć osłabłym głosem stary odrzekł: iż o żadnym nie wiedział, ani też o kaplicy.

      – Być bardzo może, dodał, iż za dawnych czasów w obszernych podziemiach istniała gdzie jaka grobowa kaplica, ale ta zapewne albo zniszczona być mogła, albo stawszy się nieużyteczną, zamurowana została.

      – Ja się pytam o miejsce zboru, które jeszcze i w tym roku współwyznawcom pańskim, arjanom z Rutowa i Andreaswaldu tu przybyłym do narad i ich świętokradzkich nabożeństw służyły? rzekł Żółtuchowski.

      – O żadnych arjanach z Rutowa… i w ogóle o z dawna wygasłym u nas arjanizmie ja nic nie wiem, odparł Dobek obojętnie.

      W lochach nie było najmniejszego śladu, żadnego wyjścia… Przy ścianach stały grobowce i trumny… Obszedłszy nie bez trwogi te katakumby, komissja powróciła, wszystkie ich drzwi pieczętując za sobą. Toż samo dopełniono i przy skarbcu, i na mieszkaniu pana Dobka, którego, kazawszy mu się ubrać i dozwoliwszy z sobą wziąść co do jego osobistego użytku służyć mogło, – zabrali panowie komissarze dla dalszego oglądania zamku… Z kolei pokoje Laury dotąd nietknięte, parlatorjum, wszystkie izby i komory opieczętowano. Naostatek przybyli do dawnego mieszkania córki, dziś zajmowanego przez macochę.

      Ta od dawna już przebudzona i jako tako przyodziana, w chwili, gdy się pan Żółtuchowski ukazał w progu, rzuciła się ku niemu z płaczem, padając przed nim na kolana, załamując ręce i wywracając piękne oczy czarne.

      – Panie komissarzu!… wołała – błagam cię, nie mieszaj sprawy mojej, nieszczęśliwej, uwiedzionej, nieświadomej niczego kobiety z tymi ludźmi, którzy się tu jakichś ohydnych praktyk dopuszczali. Ja o niczem nie wiem… mnie ten starzec wciągnął w swe sieci… zrujnował… ja z heretykiem tym nic nie chcę mieć wspólnego… Żądam tylko słusznego udziału w majątku… który mi się należy…

      – Niech się jejmość dobrodziejka uspokoi, rzekł Żółtuchowski, który był człek wystały i poważny: nic tu się strasznego stać nie może…

      – Ja tylko sekwestr kładę w imię moich praw do gotowizny zawołała pani Dobkowa.

      – Z żadnąśmy się jeszcze tu nie spotkali, rzekł komisarz…

      – A na dole skarbiec?…

      – Kufry są, mościa dobrodziejko, ale puste…

      – Puste? puste? łamiąc ręce krzyknęła jejmość; ale to nie może być!

      Później się to wszystko wyklaruje! rzekł komisarz… A że jejmość o nic obwinioną nie jesteś i pewnie żadnych dowodów winy tu nie ukrywasz… zatem i mieszkania jej obsigillowywać niebędziemy mieli potrzeby…

      Na tem się odwiedziny skończyły. W parlatorjum