Z opowiadań prawnika. Eliza Orzeszkowa

Читать онлайн.
Название Z opowiadań prawnika
Автор произведения Eliza Orzeszkowa
Жанр Зарубежная классика
Серия
Издательство Зарубежная классика
Год выпуска 0
isbn



Скачать книгу

– zapytałem dlatego tylko, aby cośkolwiek powiedziéć.

      – Trochę, trochę – odpowiedział miody człowiek – dziś jednak nie towarzyszę papie, ponieważ przed dwiema dopiéro godzinami wróciłem z mamą i moją siostrą z trzydniowéj wycieczki. Byliśmy na imieninach pani Z. Bawiono się wybornie. W ogólności od pewnego czasu w okolicy naszéj bawią się bardzo wesoło. Mamy kilka bardzo ładnych i posażnych panien; młodzieży nieco brak, ale zawsze jakoś kadryl i mazur złożyć się mogą…

      Umilkł i chrząknął parę razy, jak zwykle bywa z ludźmi, którzy czują się w obowiązku bawienia gości, a niewiedzą, o czém-by z nimi mówić mieli. Po chwili jednak zaczął znowu.

      – Pan świeżo zapewne przybywasz do naszéj okolicy? Nabyłeś pan może w sąsiedztwie naszém jakie dobra i zabierasz znajomość z nowymi sąsiadami. W takim razie bardzo wdzięczni jesteśmy panu, żeś o nas pomyśléć raczył, a ja z góry ofiaruję się panu na cicerone.

      – Nie, pacie – przerwałem – jestem adwokatem i mieszkam stale w N.

      Na te słowa, widoczne zmieszanie ukazało się na twarzy młodego syna domu. Snadź dom ten miał powody obawiania się wszystkiego, co tyczyło się prawa i ludzi, mających z niém urzędowy niejako stosunek. Przyczyną obawy téj nie były naturalnie wykroczenia żadne przeciwko kodexowi karnemu, ale zbyt liczne zobowiązania względem hypoteki. Dla pokrycia zmieszania swego i niezadowolenia, młody człowiek wyjął z kieszeni cienką chustkę i powiódł nią po twarzy, mnie zaś całego owionęła ulatująca z niéj silna woń perfumy.

      – Jesteś pan adwokatem… a więc zapewne… zapewne w jakim interesie…

      Nie skończył wymawiać tych wyrazów, gdy otworzyły się drzwi i weszła przez nie kobieta, ze znacznie rozwiniętą tuszą, żwawa jednak i w czarnéj sukni, na wielce bombiastą krynolinę włożonéj! Panu Julianowi jakby ciężar spadł z serca. Zerwał się z fotelu i, zwrócony na-pół do mnie, na pół do wchodzącéj, wymówił:

      – Oto moja matka!

      Z bacznością spojrzałem na matkę tego, za kim w domu tym przemawiać miałem. Nie była starą i nie była młodą, nie była piękną i nie była brzydką. Włosy miała gładko przyczesane pod czarnym czepeczkiem, oczy błękitne bez żadnego pewnego wyrazu i pulchne usta z dobrodusznym uśmiechem, z za którego ukazywały się zdrowe białe zęby. Nie przyciągała niczém i niczém nie odstręczała. W ogólności wyglądała na skończoną, szczyptą salonowéj etykiety przyprawioną, kumoszkę i powiatową swachę z profesyi.

      – Pan August Rolicki? – wymówiła tonem pytania, zatrzymując się przede mną.

      – Tak pani – odrzekłem i, dla uniknięcia wszelkich wstępów i nieporozumień, wnet dodałem – przybywam tu w interesie pana Romana Kalińskiego, którego jestem prawnym obrońcą.

      Słowa te sprowadziły na pulchną twarz kobiety tak silny rumieniec, że czoło jéj nawet i podbródek zaszły purpurą.

      – W interesie Romana Kalińskiego? – wyjąkała, opierając się ręką o poręcz fotelu.

      – Tak – odpowiedziałem ze spokojną stanowczością – w interesie syna państwa…

      Kobieta podniosła żywo głowę i orzuciła mię piorunującém spojrzeniem.

      – Roman Kaliński – rzekła drżącym od wzburzenia, głosem – nie jest, proszę pana, synem naszym. Mamy jednego tylko syna, którego pan oto widzisz przed sobą!

      Spodziewałem się usłyszéć podobne słowa. Nie zmieszały więc mnie one i od spełnienia zamiaru mego nie odwiodły.

      – W istocie – rzekłem – rozumiem dobrze, iż całe postępowania pana Romana, a szczególniéj ostatnie trudności, w jakie popadł, mogły wzbudzić w rodzicach jego bardzo żywe niezadowolenie, narazić go na gniew ich, a nawet na czas jakiś zobojętnić dla niego ich serca. Nie sądzę jednak, aby zobojętnienie to mogło być tak zupełne i trwałe, iżbyście państwo nie chcieli, o ile to jest w waszéj mocy, udzielić mu ratunku…

      – Nikt nie może uratować człowieka, który sam siebie gubi – przerwała gospodyni domu, siadając i wskazując mi ręką miejsce na fotelu. Źrenice jéj biegały niespokojnie, a ręce drżały i miąć zaczęły w palcach brzeg przykrywającéj stół bardzo kosztownéj i silnie poplamionéj serwety.

      – Myśmy pomagali mu długo, proszę pana – ciągnęła z coraz wzrastającém wzburzeniem – mąż mój kilka razy płacił za niego długi. Nie spodziewaliśmy się jednak nigdy, ażeby dojść mógł do podobnych ostateczności. Był to, proszę pana, dla nas cios straszny. Kaliński w turmie! rzecz niesłychana! – Dziwi mię nawet mocno, że ktokolwiek ujmować się za nim może. Wierzę bardzo, że gdyby mąż mój pojechał sam do N. i zażądał tego, uwolnili-by go natychmiast, ale mąż mój tego nie uczyni…

      – Jeśli-by nawet chciał to uczynić – przerwałem – wcale-by tém panu Romanowi nie dopomógł. W dzisiejszych czasach więzień, jakiegokolwiek był-by pochodzenia, na niczyje proste żądanie uwolnionym być nie może.

      Wyraz niedowierzania i lekkiéj obrazy osiadł na twarzy pani Elżbiety z Drewiczów Kalińskiéj.

      – Już to, proszę pana – rzekła żywo – jeżeli syn obywatelski, a do tego i nie byle z jakiéj familii, siedzi w turmie, to tylko dlatego, że rodzice jego nie sprzeciwiają się temu i za syna go nie uznają. Zresztą – dodała ze wzruszeniem ramion – przypuszczam, że w teraźniejszym świecie żadna już wyższość ani godność szanowaną nie jest, ale pieniądze muszą miéć zawsze znaczenie. Gdybyśmy chcieli, proszę pana, mogli-byśmy jeszcze, dzięki Bogu, sypnąć pieniędzmi i wykupić z turmy Kalińskiego; ale ani myślimy rujnować się dla jednego z dzieci naszych, z krzywdą dla innych i lepszych…

      Wyznaję, iż, pomimo bynajmniéj nie wesołego w téj chwili nastroju myśli mych i uczuć, z trudnością wstrzymać się mogłem od uśmiechu.

      – Gdybyście państwo i mieli nawet ten zamiar – rzekłem – na nic-by się on panu Romanowi nieprzydał. Ludzi, posądzonych o przestępstwa kryminalne, wykupić dziś od sądu i kary niepodobna.

      Do twarzy kobiety uderzyły znowu gwałtowne rumieńce.

      – A więc, proszę pana – zawołała – jeżeli już tak nic wcale nie możemy, jeśli już tak niczém na świecie nie jesteśmy, jakże możemy temu nieszczęśliwemu przynieść tę pomoc, o jakiéj pan mówiłeś? Czy mamy na intencyą jego odbyć pieszo podróż do Ostréj Bramy? czy może na miejsce jego drugiego syna naszego wsadzić do turmy? Czy wleźć na wieżę i krzyczéć, że on niewinny? Bardzo to pięknie ze strony pana obrońcy, że pan obrońca nie chce gubić człowieka; ale my już zrezygnowali się i prosimy pana obrońcę, aby wraz z kolegami swymi uczynił z nim, co zechce.

      Po sposobie, jakim wymawiała i w mowie swéj umieszczała wyrazy: pan obrońca, domyśliłem się, że wcale a wcale nie wié, z kim mówi, i że uważa mię przynajmniéj za jednego z sędziów, jeżeli jeszcze i nie za urzędnika z prokuratoryi. Nie sądziłem jednak, aby tłómaczenie czynności moich i stosunku mego względem więźnia było w téj chwili potrzebne i właściwe. Rzekłem więc krótko:

      – Ja syna państwa sądzić nie będę. Zadaniem mojém jest przeciwnie: bronić go przed sądem z całéj siły i możności. I dlatego-to właśnie przyjechałem tutaj, aby, w imię ludzkości i miłosierdzia, w imię nigdy nierozrywających się zupełnie węzłów rodzinnych, prosić państwa o udzielenie mu pewnéj moralnéj czysto pomocy, która na los jego bardzo wielki wpływ wywrzéć może.

      Na dźwięk wyrazów: ludzkość, miłosierdzie, i związki rodzinne, łzy poczęły napływać do pałających przed chwilą gniewem oczu pani Kalińskiéj.

      – Pomocy! – zawołała płaczliwym już głosem – jakiéj-że