Strona Guermantes, część druga. Марсель Пруст

Читать онлайн.
Название Strona Guermantes, część druga
Автор произведения Марсель Пруст
Жанр Зарубежная классика
Серия
Издательство Зарубежная классика
Год выпуска 0
isbn



Скачать книгу

jego wyborne wychowanie zapewniały mu stały sukces, nie istnieje już, z braku następcy któryby mu umiał sprostać.

      Mama nie spostrzegła nawet profesora Dieulafoy; wszystko co nie było jej matką, nie istniało dla niej. Przypominam sobie (uprzedzam tutaj wypadki), że na cmentarzu, gdzie, niby nadprzyrodzona zjawa, zbliżyła się nieśmiało do grobu i zdawała się patrzeć na odlatującą istotę, już będącą daleko od niej, ojciec powiedział jej: „Stary Norpois był w domu, w kościele, na cmentarzu, opuścił bardzo ważną dla siebie komisję, powinnabyś mu coś powiedzieć, toby go bardzo wzruszyło”. Ale, kiedy ambasador skłonił przed nią głowę, matka zdołała jedynie pochylić ze słodyczą twarz bez śladu łez. Dwa dni przedtem – znów uprzedzam wypadki, nim wrócę do łoża chorej w momencie konania – podczas gdy czuwano nad babką, już zmarłą, Franciszka, która, nie zaprzeczając bezwzględnie istnieniu duchów, płoszyła się za najmniejszym szelestem, rzekła: „Zdaje mi się, że to starsza pani”. Ale, zamiast przestrachu, słowa te obudziły w mamie uczucie bezmiernej słodyczy: takby pragnęła żeby umarli wracali, aby mieć czasem matkę obok siebie!

      Ale wróćmy do agonji. „Czy wiesz, co nam jej siostry zatelegrafowały?” spytał dziadek kuzyna.

      – Tak, Beethoven, mówiono mi; to warto oprawić w ramki. Nie dziwi mnie to zresztą.

      – Biedna żona, która je tak kochała, rzekł dziadek ocierając łzę. Nie trzeba im tego mieć za złe. To skończone warjatki, zawszem to mówił. Co się tam dzieje, nie dają już tlenu?

      Matka rzekła:

      – To mamie znów będzie trudno oddychać.

      Lekarz odparł:

      – Och, nie, działanie tlenu potrwa jeszcze dobrą chwilę; zaraz zaczniemy znowu.

      Miałem wrażenie, że nie powiedziałoby się tak o umierającej; że skoro to działanie ma trwać, to znaczy iż można utrzymać ją przy życiu. Świst tlenu ustał na parę chwil. Ale szczęśliwa skarga oddechu wzbijała się wciąż, lekka, zawiła, niedokończona, nieustanna, powrotna. Chwilami, zdawało się, że wszystko skończone; oddech wstrzymał się, czy to przez te same zmiany oktaw jakie zachodzą w oddechu śpiącego, czy przez naturalne wahanie, pod wpływem znieczulenia, wzmożonej duszności, niedomogi serca. Lekarz ujął puls babki, ale już – jakgdyby jakiś dopływ zasilił wysychający strumień – nowy śpiew zlał się z przerwaną frazą. I ta rozpoczynała się w innej tonacji, z tą samą niewyczerpaną energją. Kto wie, czy bodaj bez świadomości babki – owe szczęsne i tkliwe stany, zduszone cierpieniem, nie wydzielały się z niej teraz niby lekki gaz, długo zdławiony w zamknięciu. Możnaby rzec, że wszystko co ona ma nam do powiedzenia, dobywa się z niej, że to do nas się zwraca z tą wymową, z tą żarliwością, z tem wylaniem.

      U stóp łóżka, skręcana konwulsyjnie każdym podmuchem tej agonji, nie płacząc ale chwilami zalana łzami, matka miała bezduszną rozpacz liści smaganych deszczem i miotanych wiatrem. Kazano mi otrzeć oczy, zanim się zbliżę aby uścisnąć babkę.

      – Ależ ja myślałem, że ona już nie widzi, rzekł ojciec.

      – Nie można nigdy wiedzieć, odparł lekarz.

      Kiedy moje wargi dotknęły jej, ręce babki poruszyły się; przebiegł ją całą długi dreszcz, czy to odruchowy, czy że pewne przywiązania mają swoje przeczulenie, poznające poprzez zasłonę nieświadomości to, do czego kochania prawie nie trzeba im zmysłów. Naraz babka podniosła się nieco, uczyniła gwałtowny ruch, jak ktoś kto broni własnego życia. Franciszka nie mogła znieść tego widoku, wybuchnęła płaczem. Przypominając sobie to co powiedział lekarz, chciałem ją usunąć z pokoju. W tej chwili babka otwarła oczy. Rzuciłem się ku Franciszce, aby zasłonić jej łzy, podczas gdy rodzice będą mówili do chorej. Świst tlenu zamilkł, lekarz odszedł od łóżka. Babka nie żyła.

      W kilka godzin później, Franciszka mogła ostatni raz i bez obawy bólu uczesać te piękne włosy, które ledwie zaczynały siwieć i które dotąd zdawały się młodsze od babki. Ale teraz, przeciwnie, one jedne nakładały wieniec starości twarzy, która znów stała się młoda, z której znikły zmarszczki, skurcze, nalania, fałdy, mnożone od tylu lat przez cierpienie. I tak jak niegdyś, dawno, wówczas gdy rodzice wybrali jej męża, znów miała rysy delikatnie wyrzeźbione czystością i poddaniem, policzki lśniące zbożną nadzieją, marzeniem o szczęściu, nawet niewinną wesołością, wszystkiem co stopniowo zniweczyły lata. Odchodząc, życie uniosło z sobą zawody życia. Zdawało się, że uśmiech zstąpił na wargi babki. Na tem żałobnem łożu, śmierć, niby średniowieczny rzeźbiarz, ułożyła ją w postaci młodej dziewczyny.

      Rozdział drugi

      Wizyta Albertyny. Widoki bogatego małżeństwa paru przyjaciół Roberta de Saint-Loup. „Duch Guermantów” wobec księżnej Parmy. Dziwna wizyta u pana de Charlus. Coraz to mniej rozumiem jego charakter. Czerwone pantofelki księżnej.

      Mimo iż była to poprostu jesienna niedziela, czułem się odrodzony, życie rozciągało się przedemną nietknięte, bo rano, po szeregu ciepłych dni, panowała zimna mgła, która podniosła się aż koło południa. Otóż, odmiana pogody wystarcza aby odrodzić świat i nas samych. Niegdyś, kiedy wiatr świstał w kominku, słuchałem uderzeń, które wstrząsały zasuwą, z takiem wzruszeniem, jak gdyby, podobne słynnym pociągnięciom smyczka, któremi się zaczyna Symfonja c mol, były one nieubłaganem wołaniem tajemniczego losu. Wszelka widoczna zmiana w przyrodzie staje się dla nas podobnem przeobrażeniem, zestrajając nasze sharmonizowane pragnienia z nowym porządkiem rzeczy. Od samego rana, mgła robiła ze mnie w tym odmiennym świecie – w miejsce odśrodkowej istoty, jaką jesteśmy w piękny czas – człowieka zwiniętego w sobie, łaknącego kącika przy ogniu i podzielonego z kimś łóżka, zmarzniętego Adama w poszukiwaniu jakiejś domatorki Ewy.

      Między szarym i łagodnym kolorem rannych pól a smakiem filiżanki czekolady zawarłem całą odrębność fizycznego, intelektualnego i duchowego życia, jaką zawiozłem blisko rok przedtem do Doncieres. Odrębność ta, naznaczona – niby herbem podłużnym kształtem łysego pagórka – wciąż obecnego, nawet kiedy był niewidzialny – tworzyła we mnie serję uciech całkowicie różną od wszystkich innych, nie możliwych do opowiedzenia przyjaciołom, w tym sensie że bogato tkane i splatające się wrażenia które je instrumentowały, wyrażały je dla mnie i bez mojej wiedzy o wiele lepiej niż fakty, którebym mógł opowiedzieć. Z tego punktu widzenia, nowy świat, w którym mnie pogrążyła mgła tego ranka, był światem już mi znanym (co mu jedynie przydawało prawdy) i zapomnianym od jakiegoś czasu (co mu wracało całą jego świeżość). I mogłem się przyglądać kilku szkicom mgły, które pamięć moja nabyła – „Porankom w Doncières” – czy to pierwszego dnia w koszarach, czy innym razem w sąsiednim zamku, dokąd Saint-Loup zabrał mnie z sobą na dwadzieścia cztery godzin. Z okna, którego firanki uchyliłem o świcie zanim się położyłem znowu, w pierwszym szkicu żołnierz na koniu, w drugim (na wąskiej granicy stawu i lasu, których cała reszta tonęła w jednostajnej i płynnej słodyczy mgły) stangret czyszczący rzemienie, zjawili mi się jako nieliczne postacie ludzkie – ledwie rozpoznawalne dla oka, zmuszonego dostroić się do tajemniczej mglistości półmroku – wyłaniające się z zatartego fresku.

      Patrzałem dziś na te wspomnienia z łóżka, bo położyłem się z powrotem, aby doczekać chwili, kiedy, korzystając z nieobecności rodziców bawiących przez kilka dni w Combray, wybiorę się wieczorem na komedyjkę graną u pani de Villeparisis. Po powrocie rodziców nie śmiałbym może tego uczynić. Matka, przez pietyzm dla pamięci babki, pragnęła, aby oznaki żalu po niej były dobrowolne i szczere; nie zabroniłaby mi też tej wizyty, ale zganiłaby ją. Przeciwnie z Combray, gdybym się jej poradził, nie odpowiedziałaby mi smutnem: „Rób jak chcesz, jesteś dosyć duży, aby wiedzieć coś powinien robić”, ale, wyrzucając sobie, że mnie zostawiła samego w Paryżu i sądząc moją zgryzotę miarą swojej, pragnęłaby