Przygody dobrego wojaka Szwejka podczas wojny światowej. Ярослав Гашек

Читать онлайн.
Название Przygody dobrego wojaka Szwejka podczas wojny światowej
Автор произведения Ярослав Гашек
Жанр Зарубежная классика
Серия
Издательство Зарубежная классика
Год выпуска 0
isbn



Скачать книгу

musi być, bez dyscypliny ładnie byśmy wyglądali. Jeszcze kiedym służył w wojsku…

      – Stul pan gębę! – wrzasnął radca policji na Szwejka – i mów pan tylko to, o co się pytam. Rozumie pan?

      – Jakżebym nie miał rozumieć? – rzekł Szwejk. – Posłusznie melduję, że rozumiem i że we wszystkim, co pan raczy do mnie mówić, potrafię się orientować.

      – Z kim pan utrzymuje stosunki?

      – Ze swoją posługaczką, proszę pana.

      – A w miejscowych kołach politycznych nie ma pan znajomych?

      – Mam, proszę pana, kupuję sobie południowe wydanie gazety „Narodni Politika”, tej, jak się to mówi, suki…

      – Precz! – wrzasnął na Szwejka pan o zwierzęcym wyrazie twarzy.

      Gdy Szwejka wyprowadzano z kancelarii, rzekł:

      – Dobrej nocy, wielmożny panie.

      Powróciwszy do izby aresztanckiej oznajmił Szwejk obecnym, że takie przesłuchiwania to niezgorsza frajda.

      – Trochę tam pokrzyczą, a w końcu człeka wypędzą. Dawniej – wywodził – bywało gorzej. Czytałem kiedyś taką książkę, że oskarżeni musieli chodzić po rozpalonym żelazie i pić roztopiony ołów, żeby się pokazało, kto jest niewinny. Albo wtykali takiemu nogi w buty hiszpańskie i rozciągali go na drabinie, jeśli nie chciał się przyznać, albo też przypalali mu boki strażackimi pochodniami, jak to robili na przykład świętemu Janowi z Nepomuka. Podobno ryczał przy tym, jakby go ze skóry łupili, i nie zamilkł, dopóki nie zrzucili go z mostu Eliszki do Wełtawy, i to w worku nieprzemakalnym. Takich wypadków było więcej, a jeszcze na dobitkę człowieka ćwiartowali albo wbijali go na pal gdziesik tam koło Muzeum. A jeśli wtrącili tylko takiego do wieży na śmierć głodową, to czuł się z uciechy jak nowo narodzony.

      Dzisiaj to jedna wielka frajda dostać się do kryminału – pochwalał Szwejk nowe czasy – nie ma ćwiartowania, nie ma hiszpańskich butów. Prycze mamy, stół mamy, ławki mamy, nie potrzebujemy pchać się jeden na drugiego, zupę dostajemy, chleb też nam dają, dzban wody przyniosą, wychodek mamy pod nosem. We wszystkim widać postęp. Prawda, że na śledztwo trochę niby daleko, bo aż przez trzy korytarze i o piętro wyżej, ale za to na korytarzach jest czysto i jaki ruch! Tu prowadzą jednego, tam drugiego, młodego, starego, płci męskiej, płci żeńskiej. Człek się cieszy już i z tego, że nie siedzi tu sam. Każdy idzie spokojnie swoją drogą i nie potrzebuje się obawiać, że mu w kancelarii powiedzą: „Więc naradziliśmy się i jutro zostanie pan poćwiartowany albo spalony na stosie, wedle swego własnego wyboru”. Rozmyślanie o takich rzeczach byłoby z pewnością nielekkie, a ja sądzę, panowie, że niejeden z nas byłby w takim momencie całkiem zdetonowany. No, dzisiaj stosunki zmieniły się już na naszą korzyść.

      Właśnie kończył apologię współczesnego więzienia, gdy dozorca otworzył drzwi i zawołał:

      – Szwejk, ubrać się i dalej na śledztwo!

      – Ja się ubiorę – odpowiedział Szwejk – przeciwko temu nie mam nic do powiedzenia, ale boję się, że to pewno pomyłka, bo już raz zostałem ze śledztwa wyrzucony. I jeszcze się boję, aby reszta tych panów, co tutaj są razem ze mną, nie pogniewała się na mnie, że ja chodzę dwa razy z kolei na śledztwo, a oni nie byli tam dzisiejszego wieczora jeszcze ani razu. Może to wzbudzić zawiść.

      – Wyłazić i nie ględzić! – brzmiała odpowiedź na dżentelmeński wywód Szwejka.

      Szwejk znalazł się znowu przed panem o zbrodniczym wyglądzie, który bez jakiegokolwiek wstępu zapytał go twardo i nieubłaganie:

      – Przyznaje się pan do wszystkiego?

      Szwejk zwrócił na nieubłaganego człowieka swoje dobre modre oczy i rzekł miękko:

      – Jeśli pan sobie życzy, proszę pana, abym się przyznał, to się przyznaję, bo mnie to nic nie szkodzi. Ale gdyby pan powiedział: „Szwejku, nie przyznawajcie się do niczego” – to się będę wykręcał ze wszystkich sił.

      Surowy pan pisał coś w aktach i podawszy Szwejkowi pióro kazał mu się podpisać.

      I Szwejk podpisał oskarżenie Bretschneidera wraz z dodatkiem:

      „Wszystkie wyżej wymienione oskarżenia przeciwko mnie opierają się na prawdzie.

Józef Szwejk”

      Podpisawszy zwrócił się do surowego pana:

      – Czy każe mi pan jeszcze coś podpisać? Czy może mam przyjść dopiero jutro rano?

      – Z rana zostanie pan wywieziony do sądu karnego – usłyszał w odpowiedzi.

      – O której godzinie, proszę pana? Żebym przecie, broń mnie Boże, nie zaspał!

      – Precz! – zagrzmiało na Szwejka dzisiaj po raz drugi to słowo zza stołu, przy którym stał.

      Powracając do swego nowego zakratowanego mieszkania Szwejk rzekł do dozorcy, który go przyprowadził:

      – Wszystko tu jest akuratne jak w zegarku.

      Gdy tylko drzwi się za nim zamknęły, współwięźniowie zasypali go mnóstwem pytań, na które Szwejk odpowiedział jasno:

      – Dopiero co się przyznałem, że zabiłem arcyksięcia Ferdynanda.

      Sześcioro ludzi skuliło się w przestrachu pod zawszonymi kocami, tylko Bośniak rzekł:

      – Dobro doszli.

      Układając się na pryczy mówił Szwejk:

      – Głupia sprawa, że nie mamy tutaj budzika.

      Ale rano zbudzili go bez budzika i punktualnie o szóstej wywiózł Szwejka „zielony Anton” do krajowego sądu karnego.

      – Kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje – rzekł Szwejk do swoich towarzyszy podróży, gdy „zielony Anton” wyjeżdżał z bramy dyrekcji policji.

      III. Szwejk przed lekarzami sądowymi

      Czyste, przytulne pokoiki krajowego sądu karnego wywarły na Szwejku jak najlepsze wrażenie. Wybielone ściany, czarno malowane kraty i otyły pan Demartini, starszy dozorca aresztu śledczego, z fioletowymi lampasami i wypustkami na urzędowej czapce, wszystko mu się podobało. Barwa fioletowa przepisana jest nie tylko tutaj, lecz i przy obrzędach kościelnych w Środę Popielcową i w Wielki Piątek.

      Powtarza się przesławna historia rzymskiego panowania nad Jerozolimą. Więźniów wyprowadzano i przedstawiano ich Piłatom z roku tysiąc dziewięćset czternastego, rezydującym na parterze. A sędziowie śledczy, nowocześni Piłaci, zamiast rzetelnie umyć ręce, posyłali sobie po paprykarz i piwo pilzneńskie do Teissiga, dostarczając coraz nowych oskarżeń prokuraturze.

      Tutaj w większości wypadków znikała wszelka logika, a zwyciężał §, dusił §, bałwanił §, parskał §, śmiał się §, groził §, zabijał § i nie przepuszczał nikomu. Byli to żonglerzy praw, kapłani liter kodeksowych, pożeracze oskarżonych, tygrysy austriackiej dżungli, wymierzający skok na oskarżonego podług numerów paragrafów.

      Wyjątek stanowiło kilku panów (tak samo jak i w dyrekcji policji), którzy kodeksem nie przejmowali się nadmiernie, bowiem wszędzie znajdzie się ziarno pszenicy wśród kąkolu.

      Do jednego z takich panów przyprowadzono Szwejka na śledztwo. Starszy pan o wyglądzie dobrodusznym, ten sam, który niegdyś, badając znanego mordercę Valesza, nie zapominał nigdy rzec do niego: „Raczy pan usiąść, panie Valesz, akurat mamy tu wolne krzesełko”.

      Gdy Szwejka przyprowadzono do niego, pan ten poprosił go z wrodzoną sobie uprzejmością,