Przygody Sindbada żeglarza. Bolesław Leśmian

Читать онлайн.
Название Przygody Sindbada żeglarza
Автор произведения Bolesław Leśmian
Жанр Мифы. Легенды. Эпос
Серия
Издательство Мифы. Легенды. Эпос
Год выпуска 0
isbn



Скачать книгу

się list do mnie, treści następującej:

      Piszę z morza do Ciebie, kochany Sindbadzie!

      Choć się burza zerwała i fala się kładzie

      Na mój grzbiet i przerywa mój spokój i ciszę,

      Ja – mimo burz i wichrów – list do ciebie piszę.

      Nazywają mnie ludzie Diabłem Morskim, ale,

      Choć jestem morskim, diabłem nie czuję się wcale.

      Przeciwnie – jestem dobry, tkliwy, choć rubaszny,

      Bo mam brzuch zbyt pękaty i pysk bardzo straszny.

      Nie sądź mnie po pozorach ani po wyglądzie,

      Ja zjadam ryby w morzu, ty zjadasz – na lądzie,

      Ja połykam je żywcem, ty – po usmażeniu.

      Obydwaj dogadzamy swemu podniebieniu,

      Obydwaj pożeramy chętnie, co się zdarza,

      Z tą różnicą, że nie mam, tak jak ty, kucharza.

      Ja wolę ryby z morza, ty – ryby z patelni,

      Lecz obydwaj jesteśmy w pożeraniu – dzielni.

      Mimo to nikt cię diabłem dotąd nie przezywa,

      A mnie w dziale przypadła ta nazwa straszliwa!

      Ani burza najsroższa, ani złe wichrzysko

      Nie męczy mię, nie boli tak, jak to przezwisko!

      Trudno! Muszę je nosić, choćby z tej przyczyny,

      By nie zostać bez nazwy wśród morskiej głębiny!

      Przysięgam ci, że diabłem nie jestem i wolę

      Pływać w morzu niż w ogniu piekielnym lub smole,

      Ufam, że ci wystarczy ta moja przysięga.

      Piszę ten list z powodu, iż wicher-włóczęga,

      Który na brzegu przygód byle jakich szuka,

      Zwiał do morza papiery wuja Tarabuka,

      Słynny srebrny kałamarz, tudzież złote pióro.

          Płynąłem właśnie, gnany falą i wichurą,

          I pod wodą papiery widząc niespodzianie,

          Zacząłem chciwie czytać, bo lubię czytanie,

          A nawet wolę wiersze od zwyczajnej prozy.

          Przeczytałem – i dotąd od gniewu i zgrozy

          Trzęsę się, bo, doprawdy, w życiu po raz pierwszy

          Przeczytałem tak dużo tak okropnych wierszy!

          Co za rymy bez sensu wuj Tarabuk przędzie!

          Głupstwo siedzi na głupstwie, błąd siedzi na błędzie,

          Osioł pisałby lepiej, a noga stołowa

          Więcej ma w sobie sensu, niźli jego głowa!

          Sindbadzie! Jakże możesz żyć pod jednym dachem,

          Z takim głupcem nieznośnym i z takim postrachem?

      Jak możesz spać spokojnie w tym samym budynku,

      Gdzie Tarabuk swe rymy tworzy bez spoczynku?

      Opuść prędzej swój pałac i pożegnaj wuja,

      Czyż nie nęci cię okręt, co po morzu buja?

      Czyż nie wabi cię podróż dziwna i daleka?

      Cud nieznany w nieznanej podróży cię czeka.

      Czeka cię bajka senna w zaklętej krainie,

      I Królewna stęskniona, co z urody słynie,

          I skarby i przepychy i dziwy i czary!

          Pędź na lotnym okręcie przez morza obszary,

          Zwiedzaj wyspy, półwyspy, lądy i przylądki,

          I najdalsze zatoki, najskrytsze zakątki,

          Zwalczaj wszelkie przeszkody i wszelkie zawady!

          Pędź, leć, płyń bez ustanku! Posłuchaj mej rady!

          Tego ci życzy, ukłon przesyłając dworski,

          Kochający cię szczerze – twój druh

Diabeł Morski

      Przeczytałem ten list jednym tchem i wyznam, żem nigdy nie przypuszczał, ażeby Diabeł Morski pisał tak składnie i poprawnie. List ten wywarł na mnie wielkie wrażenie. Rady Diabła Morskiego wydały mi się i słuszne i ponętne. Od dawna mi się znudził i mój pałac, i wuj Tarabuk, i wiersze wuja Tarabuka. Od dawna pragnąłem zaznać przygód i niebezpieczeństw. Prócz tego list Diabła Morskiego, czytany w świetle księżyca, oczarował mnie przenikliwym, nieodpartym czarem. Każde słowo, pisane czarnym atramentem na różowym papierze, dziwnie migotało w blasku księżycowym i tak mnie upajało, że poczułem w końcu zawrót głowy. Każda litera wydzielała ponętny zapach morskiej trawy. Zapach ten przenikał do mej duszy i budził w niej żądzę podróży morskiej. Bez wątpienia list ten był zaklęty, a treść jego, mimo dobrodusznych pozorów – była naprawdę diabelska. Przebiegły Diabeł Morski w wyrazach łagodnych i tkliwych namawiał mnie do opuszczenia rodzinnego domu i jedynego wuja. Poddałem się jednak czarom tej namowy. Byłem tak zachwycony listem, adresowanym na moje imię z tajemniczych głębin morza, że byłbym natychmiast odpisał Diabłu Morskiemu, gdyby Ryba Latająca zaczekała na moją odpowiedź.

      Lecz Ryby Latającej od dawna już nie było. Nie czekając na odpowiedź, uciekła z powrotem do morza.

      Całą noc przesiedziałem przy oknie, w głębokiej zadumie.

      Nad ranem wyczekałem chwili, gdy wuj Tarabuk z wędką w ręku wychodził właśnie z pokoju, aby swoim zwyczajem udać się nad morze dla wyłowienia zgubionych rękopisów.

      Był blady i smutny. Strata ukochanych rękopisów rujnująco wpłynęła na jego zdrowie. Postarzał się o lat sto z górą, chociaż miał dopiero lat pięćdziesiąt. Stał się małomówny i nie kończył słów, które zaczynał. I teraz spojrzał na mnie smutnie i rzekł:

      – Dzień do…

      Miało to znaczyć: „dzień dobry”. Zmartwienie i żal głęboki nie pozwalały mu słów domawiać. Przyzwyczaiłem się do tych niecałkowicie pokończonych wyrazów i po pierwszej niemal sylabie zgadywałem ich przemilczaną resztę.

      – Dzień dobry – odrzekłem – jakże się spało tej nocy wujowi?

      – Jak naj… – odpowiedział wuj Tarabuk.

      Miało to znaczyć: „jak najgorzej”, wuj bowiem po stracie rękopisów cierpiał na bezsenność.

      – Muszę się z wujem pożegnać! – rzekłem głosem stanowczym. – Dziś w nocy postanowiłem wyruszyć w podróż daleką. Czy wuj ma coś przeciwko temu?

      – Nie – odpowiedział wuj.

      „Nie” – było jednym z tych słów, które wuj wymawiał całkowicie. Po stracie rękopisów, wuj Tarabuk stał się tak obojętny na wszelkie sprawy, że nie wzruszyła go wcale wiadomość o mojej podróży.

      Rzuciłem mu się na szyję i zacząłem go ściskać i całować.

      – Wuju! – zawołałem. – Żegnam cię na długo i życzę, abyś powyławiał z morza wszystkie swoje rękopisy!

      Wuj Tarabuk ucałował mnie w czoło i rzekł głosem złamanym:

      – Weso…

      Miało to znaczyć: „wesołej podróży!”

      Po