Название | Kasrylewka |
---|---|
Автор произведения | Szolem-Alejchem |
Жанр | Рассказы |
Серия | |
Издательство | Рассказы |
Год выпуска | 0 |
isbn |
– Skąd – powiadam – mogłem ją znać? Jestem przecież po raz pierwszy w Kasrylewce.
– No to – powiada tamten – czemuś pan o nią pytał?
– Wcale nie o Sarę pytam. Pytam, czy tu mieści się restauracja „Sara Indyk”. Taki jest napis na ścianie. Chcę coś zjeść.
– Coś zjeść? To czemu pan od razu nie mówi? Rachelo! Rachelo!
Wnet zjawia się sympatyczna ciemna brunetka o czarnych, śmiejących się oczach. Rękawy ma zakasane. Na rękach, twarzy, fartuchu bieli się mąka.
– Co znowu? – czarnooka, pełna wdzięku kobietka wyciera rękawem nos. – Nie dadzą człowiekowi przesiać mąki! Co chwila tylko Rachelo! Rachelo!
– Ten pan chce coś zjeść – stary wypowiada to głośno i nie przestaje klepać materaca.
– Coś zjeść? – kobietka zadaje pytanie z dziwnym jakimś przyśpiewem, podobnym do tego, z jakim w bożnicy czyta się rozdziały z Biblii. Wytrzepuje fartuch i prószy mi w oczy mąką. – A co chciałby pan zjeść?
– A co pani ma? – staram się wypowiedzieć to w jej tonacji.
– A co pan chce? – mówi w tej samej tonacji, z przyśpiewem.
– Co ja chcę? No, powiedzmy, ryby. Macie może faszerowane?
– Po targu rybnym? Też mi pomysł.
– To niech będzie barszcz – powiadam – skoro nie ma ryb.
– A gdzie pan to widział, aby po południu był barszcz? Barszcz trzeba ugotować. Wie pan coś o tym?
– Wszystko trzeba – powiadam – ugotować.
– Dobrze, że pan przynajmniej wie – powiada ona. – Dobre i to.
– Sztuki mięsa też nie ma?
– A skąd miałoby się wziąć? Było i zostało zjedzone.
– No to – powiadam – niech będzie bulion.
– A z czym ma być bulion? Z grysikowymi kostkami, z macą42, czy też z migdałami?
– Niech będzie, z czym pani chce. Grunt, żeby był bulion.
– A kiedy chce pan mieć ten bulion?
– Co znaczy kiedy? Natychmiast!
– Co znaczy – powiada ona – natychmiast! Przecież pan chciałby zapewne, aby bulion był z kury. Jaki bowiem smak ma bulion bez kury? A kurę trzeba najpierw złapać, potem zanieść do rytualnego rzeźnika, oskubać, spreparować, posolić, oblać wrzątkiem, wymoczyć i postawić na ogień. Daj Boże, abym zdążyła przed nocą.
– W takim razie niech pani poda byle co. Może być kawałek mięsa, troszkę zupy, jajecznica z kilku jaj. A może ma pani coś słonego?
– Dziwny Żyd – zwraca się do starego. – Wszystko by chciał… Śledzie, jeśli ma pan ochotę, mogę zrobić.
– Niech będzie śledź, aby szybko.
– A jak pan sobie życzy? Z cebulką?
– Z cebulką!
– I z octem też?
– Z octem też!
– Z oliwą też?
– Tak, z oliwą też!
Jeszcze raz strzepuje fartuch, podkasuje rękawy i idzie po śledzie. Za chwilę wraca.
– A jak pan woli, żeby śledzie były z mleczem czy z ikrą?
– Niech będzie jaki bądź. Aby był.
– Wędzone rybki zje pan?
– Czemu nie?
– A głowacze odeskie?
– Z największą przyjemnością!
– Nie wiem jednak, czy już są. Zdaje mi się, ich jeszcze nie ma. A może już są? Nie! Jeszcze za wcześnie. Mimo to jednak pójdę zobaczyć, czy już są.
Rachela wychodzi i zaraz wraca.
– A na żydowską kiełbasę ma pan chrapkę?
– Och – odpowiadam – jeszcze jaką! Niech pani kupi bez zastanowienia kiełbasę. Bardzo lubię kiełbasę.
– Pan zapewne ma na myśli warszawską kiełbasę?
– Oczywiście. Naturalnie, że warszawską.
– Jeśli tak, to, za przeproszeniem, będzie pan łaskaw pojechać po nią do Warszawy. Tam pan już się jej naje do woli. U nas w sprzedaży jest kiełbasa kasrylewska. Z naszej kasrylewskiej masarni. Trzeba mieć do niej żelazne zęby! Nożem jej nie ukroisz. Chyba, że siekierą. Czort wie, co oni tam pchają do środka, że jest taka twarda. Zdarzyło się, że kiedyś przebito kiełbasę i znaleziono w niej gwóźdź. Widocznie wkładają do niej gwoździe, aby więcej ważyła.
– A może starczy już tego gadania? – stary zaczyna się denerwować. – Idź i przynieś, i niech będzie koniec.
– Co to znaczy idź i przynieś? Trzeba przecież wiedzieć, co przynieść! Każdy ma przecież swego konika, swoje wariactwa. Oto ty, na przykład, lubisz smażone ryby. Inny znów nie znosi smażonych ryb, a lubi pieczone. Albo taki przykład. Są u nas goście, którzy każą sobie ugotować móżdżek i zjadają go z siekaną cebulką i smalcem. Ale są również tacy, którzy w dzień powszedni zamawiają pieczeń z wysuszonymi ząbkami czosnku. A są i takie żarłoki, które duszę sprzedadzą za nadziewaną kiszkę z farfelkami… I są również tacy, którzy za nic, nawet gdyby ich ozłocono, nie wzięliby do ust marynowanego w occie mięsa..!
– Proszę pani – przerywam jej – niech będzie, co będzie, byleby pani przyniosła. Jestem śmiertelnie głodny.
Rachela wychodzi i stary odzywa się do mnie:
– Ta ci ma gadane!
– To wasza córka?
– Jaka tam córka. To moja druga żona. Co tu gadać! Z całą pewnością to już nie to, co tamta. Tamta, wieczny jej pokój, była kobietą, jakiej dziś nie znajdziesz. To znaczy, ja tej obecnej też nie mam nic do zarzucenia. Haruje, nieboraczka, rzetelnie. Nie ma lekkiego życia. Ten materac, nad którym ślęczę, to cała nasza pościel. W dodatku jestem chorowity i kapryśny. Trzeba być z żelaza, aby wytrzymać ze mną i z moimi wariactwami. To znaczy, z natury ja nawet jestem dobry, ale jeśli jakimś słowem mi dopieką, to nie ręczę za siebie. Nikt nie może być wtedy pewny swego życia. Co mi tylko wpadnie do ręki, to zaraz leci, gdzie popadnie. Taki jestem wybuchowy! Czy pan myśli, że nie uprzedzałem o tym mojej żony przed ślubem? Powiedziałem jej otwarcie, że słodyczy u mnie nie zazna. Będzie musiała się zadowolić suchym kawałkiem chleba. O mleku i mięsie mowy być nie może. A co się tyczy harowania, to będzie musiała tyrać za trzech.
– Dlaczego więc wyszła za pana?
– Co znaczy – dziwi się stary – dlaczego? Z jakiego powodu? A mieszkanie to pies?
– Jakie mieszkanie – powiadam – ta kamienica do pana należy?
– Nie! – stary śmieje się. – Mam na myśli restaurację, która należy do mnie. To już interes zaprowadzony. Funkcjonuje od wielu lat. I jak by nie prosperowała źle, to jednak, bądź co bądź, dom. Gdyby pan zobaczył moją Rachelę, jak
42