Pustelnia parmeńska. Стендаль

Читать онлайн.
Название Pustelnia parmeńska
Автор произведения Стендаль
Жанр Повести
Серия
Издательство Повести
Год выпуска 0
isbn



Скачать книгу

i ciotka; nadbiegły i siostry. Wybuch czułości i łez trwał długo; kiedy zaczęto wreszcie mówić rozsądnie, pierwszy brzask ostrzegł te istoty, uważające się za nieszczęśliwe, że czas ucieka.

      – Mam nadzieję, że brat nie domyślił się twego przybycia – rzekła pani Pietranera. – Nie odzywałam się do niego od jego pięknego postępku i uczynił mi tyle zaszczytu, że był tym mocno dotknięty. Dziś wieczór przy wieczerzy raczyłam doń przemówić: trzeba mi było pozoru, aby ukryć szaloną radość, która mogła w nim obudzić podejrzenia. Następnie, skorom ujrzała, że jest dumny z tego mniemanego pojednania, skorzystałam z jego radości, aby w niego lać wino bez miary, i z pewnością nie postało mu w myśli zaczaić się, aby dalej prowadzić swoje szpiegowskie rzemiosło.

      – Trzeba ukryć naszego huzara w twoich pokojach – rzekła margrabina – nie może jechać zaraz: w tej chwili nie dosyć panujemy nad naszym rozsądkiem, a chodzi o obmyślenie sposobu, aby oszukać straszliwą policję mediolańską.

      Wprowadzono tę myśl w czyn; ale margrabia i jego syn zauważyli już następnego dnia, iż margrabina wciąż siedzi w pokoju szwagierki. Nie będziemy tracili czasu na kreślenie tkliwości i wesela, które tego dnia poruszały serca szczęśliwych istot. Włoskie serca podlegają o wiele więcej od nas podejrzeniom i szalonym myślom, które im podsuwa płomienna wyobraźnia; ale w zamian radości ich są silniejsze i trwalsze. Tego dnia hrabina i margrabina były jak oszalałe; Fabrycy musiał wciąż powtarzać swoje opowiadania; wreszcie postanowiono ukryć wspólną radość w Mediolanie, tak trudno było umknąć na dłużej czujności margrabiego i jego syna.

      Wzięto pałacową łódkę, aby się udać do Como: postąpić inaczej – znaczyłoby obudzić podejrzenia. Ale przybywszy do portu Como, margrabina przypomniała sobie, że zostawiła w Grianta ważne papiery; posłała po nie przewoźników, którzy w ten sposób nie mogli mieć pojęcia o tym, jak obie panie spędziły czas w Como. Zaraz po przybyciu wynajęły powóz czekający na gości opodal owej średniowiecznej wieży, która wznosi się nad bramą. Ruszono, zanim woźnica miał czas z kimkolwiek się porozumieć. Ćwierć mili za miastem zjawił się młody myśliwy, znajomy pan, który przez grzeczność – ile że nie miały z sobą żadnego mężczyzny – ofiarował się służyć im za kawalera aż do bram Mediolanu, dokąd wędrował, polując po drodze. Wszystko było dobrze, panie najweselej w świecie gawędziły z młodym wędrowcem, kiedy na zakręcie drogi, okalającej urocze wzgórze i lasek San Giovani, trzej przebrani żandarmi obskoczyli powóz, chwytając konie za cugle.

      – Och! mąż zdradził nas! – krzyknęła margrabina i zemdlała.

      Wachmistrz, który został nieco w tyle, zbliżył się chwiejnym krokiem i rzekł głosem mocno trącącym szynkownią:

      – Wielce mi jest przykra ta misja, której mam dopełnić, ale aresztuję pana, generale Fabio Conti.

      Fabrycy sądził, że tytuł generała jest niemądrym żarcikiem wachmistrza. „Zapłacisz mi za to” – rzekł sobie. Spoglądał na przebranych żandarmów i czekał sposobnej chwili, aby wyskoczyć i uciec przez pola.

      Hrabina uśmiechnęła się na wszelki wypadek, po czym rzekła:

      – Ależ, drogi panie sierżancie, tego szesnastoletniego chłopczynę bierze pan za generała Conti?

      – Czy pani nie jest córką generała? – odparł wachmistrz.

      – Przypatrzcie się, panowie: oto mój ojciec – rzekła hrabina, pokazując Fabrycego.

      Żandarmi zaczęli się śmiać jak szaleni.

      – Proszę pokazać paszporty, bez rozumowań – rzekł wachmistrz, podrażniony powszechną wesołością.

      – Te panie nigdy nie biorą paszportów jadąc do Mediolanu – rzekł woźnica chłodnym i filozoficznym tonem – jadą ze swego zamku w Grianta. Ta pani to hrabina Pietranera, a to margrabina del Dongo.

      Wachmistrz, zbity z tropu, oddalił się o kilka kroków, aby się naradzić ze swymi ludźmi. Narada trwała dobrych kilka minut, kiedy hrabina Pietranera poprosiła, aby powóz mógł zjechać o kilka kroków w cień – upał był morderczy, mimo że była dopiero jedenasta rano. Fabrycy, który rozglądał się uważnie na wszystkie strony szukając sposobu ucieczki, ujrzał, jak wynurzywszy się ze ścieżki w polach zbliża się do gościńca pełnego kurzu dziewczyna czternasto- lub piętnastoletnia, popłakując lękliwie i ocierając oczy chusteczką. Szła między dwoma żandarmami w mundurach, a o trzy kroki za nią, również w otoczeniu żandarmów, szedł wysoki, chudy mężczyzna, silący się na powagę niby prefekt na procesji.

      – Gdzieżeście ich znaleźli? – rzekł wachmistrz, już zupełnie pijany w tej chwili.

      – Uciekali przez pola, bez śladziku paszportów.

      Wachmistrz stracił zupełnie głowę; miał pięciu jeńców zamiast dwóch, których mu było trzeba. Oddalił się o kilka kroków, zostawiając tylko jednego człowieka dla strzeżenia więźnia przybierającego majestatyczne tony, a drugiego, aby nie pozwolił koniom ruszyć z miejsca.

      – Zostań – rzekła hrabina do Fabrycego, który już zeskoczył na ziemię, wszystko się ułoży.

      Jeden z żandarmów wykrzykiwał:

      – Mniejsza z tym! Jeżeli nie mają paszportów, to także dobra zdobycz.

      Wachmistrz nie wydawał się równie zdecydowany; nazwisko hrabiny Pietranera zaniepokoiło go; znał nieboszczyka generała, o którego śmierci nie wiedział. „Generał nie jest człowiekiem, który by puścił płazem uwięzienie żony” – myślał.

      W czasie tych rokowań, które przeciągnęły się nad miarę, hrabina wdała się w rozmowę z młodą dziewczyną, stojącą w kurzu obok powozu – uderzyła ją jej uroda.

      – Głowa panią rozboli od tego słońca. Ten dzielny żołnierz – rzekła wskazując na żandarma przy koniach – pozwoli pani wsiąść.

      Fabrycy, który kręcił się koło kolaski, zbliżał się, aby pomóc młodej panience. Ta już stawała na stopniu, podtrzymywana przez Fabrycego, kiedy imponujący jegomość, stojący o sześć kroków za powozem, wykrzyknął głosem silącym się na wyraz godności:

      – Zostań na gościńcu, nie siadaj do cudzego powozu!

      Fabrycy nie słyszał tego rozkazu; panna, zamiast siadać do kolaski, chciała wysiąść; podparta ramieniem Fabrycego wpadła w jego objęcia. On się uśmiechnął, ona zaczerwieniła się mocno. Kiedy się oswobodziła z jego rąk, stali jakiś czas, przyglądając się sobie.

      „To byłaby urocza towarzyszka więzienia – rzekł sobie Fabrycy – co za szlachetne i myślące czoło! Ona umiałaby kochać!”

      Wachmistrz zbliżył się z powagą w obliczu.

      – Która z tych pań nazywa się Klelia Conti?

      – Ja – odparła panna.

      – A ja – wykrzyknął stary jegomość – jestem generał Fabio Conti, szambelan Jego Wysokości najdostojniejszego księcia Parmy, i uważam za bardzo niewłaściwe, aby człowieka mego stanowiska ścigano jak złodzieja.

      – Przedwczoraj siadłszy na statek w porcie Como przepędził pan inspektora policji, który pana pytał o paszport? Dziś on nawzajem pozwolił sobie pana trochę przepędzić.

      – Łódź już odbiła od brzegu, śpieszyło mi się, nadciągała burza; cywil jakiś krzyknął z brzegu, abym wracał; powiedziałem mu swoje nazwisko i jechałem dalej.

      – A dziś uciekł pan z Como.

      – Taki człowiek jak ja nie bierze paszportu, aby jechać z Mediolanu spacerem nad jezioro. Dziś rano w Como powiedziano mi, że mają mnie aresztować; wyszedłem pieszo z córką, miałem nadzieję spotkać jakiś wehikuł, który