Pustelnia parmeńska. Стендаль

Читать онлайн.
Название Pustelnia parmeńska
Автор произведения Стендаль
Жанр Повести
Серия
Издательство Повести
Год выпуска 0
isbn



Скачать книгу

to takiego? – rzekł do markietanki.

      – Ano nic; dali nam radę, chłopcze; kawaleria pruska bierze nas na szable, tylko tyle. Ten tuman generał myślał zrazu, że to nasi. No, prędko, pomóż mi naprawić uprząż, porwała się.

      Parę strzałów karabinowych rozległo się o kilka kroków. Bohater nasz, świeży i wypoczęty, rzekł sobie: „Ależ, w gruncie, ja się przez cały dzień nie biłem: eskortowałem tylko generała.” – Muszę się iść bić – rzekł do markietanki.

      – Nie bój się, będziesz się bił więcej, niż będziesz miał ochotę! Zgubieni jesteśmy… Aubry, mój chłopcze – krzyknęła do przechodzącego kaprala, zaglądaj no od czasu do czasu na mój wózek!

      – Pan idzie się bić? – spytał Fabrycy kaprala.

      – Nie, wkładam lakierki i idę na bal!

      – Idę z panem!

      – Polecam ci małego huzara! – krzyknęła markietanka – ten cywil ma ducha.

      Kapral Aubry szedł, nie mówiąc słowa. Dziesiątek żołnierzy dogonił go pędem: zaprowadził ich za gruby dąb obrosły jeżyną. Następnie rozstawił ich na skraju lasu, wciąż nie mówiąc ani słowa, w szerokiej tyralierskiej linii: każdy był co najmniej o dziesięć kroków od sąsiada.

      – Słuchajcie no – rzekł kapral i były to pierwsze jego słowa – a nie strzelać mi przed komendą; pamiętajcie, że macie już tylko po trzy naboje.

      „Co to wszystko znaczy?” – pytał sam siebie Fabrycy. Wreszcie, gdy został sam z kapralem, rzekł:

      – Nie mam fuzji.

      – Najpierw milcz! Idź tam: na pięćdziesiąt kroków za lasem znajdziesz któregoś z naszych zarąbanego szablami; weźmiesz mu fuzję i ładownicę. Ale żebyś mi nie obdzierał rannego, weź takiemu, co będzie na dobre zabity, a strzeż się, żebyś nie oberwał kulki od naszych.

      Fabrycy puścił się pędem i wrócił z fuzją i ładownicą.

      – Nabij i stań za tym drzewem, a zwłaszcza nie strzelaj, nim dam rozkaz… Kroćset fur beczek! – wtrącił kapral – nie umie nawet nabić!… Pomógł Fabrycemu, ciągnąc dalej: – Jeśli nieprzyjacielski jeździec będzie pędził na ciebie z szablą, zaskocz za drzewo i nie strzelaj, aż z zupełnie bliska, kiedy będzie o trzy kroki: trzeba, aby bagnet prawie dotykał munduru.

      – Rzućże to szablisko! – krzyknął kapral – chcesz się na nim przewrócić, do cholery! Co za żołnierzy dają nam teraz! – To mówiąc, sam ujął szablę i odrzucił ją z gniewem. – Wytrzyjże skałkę chustką. Ale czyś ty kiedy strzelał z fuzji?

      – Często na polowaniu.

      – Chwała Panu Bogu! – odparł kapral z głębokim westchnieniem. – Zwłaszcza nie strzelaj przed moim rozkazem. – I odszedł.

      Fabrycy był rozradowany. „Wreszcie będę się bił naprawdę – mówił sobie – zabiję nieprzyjaciela. Rano pluli na nas kulami, a ja się tylko podstawiałem: głupia rola.” Rozglądał się na wszystkie strony z ciekawością. Po chwili usłyszał tuż koło siebie kilka strzałów. Ale, nie słysząc komendy, stał spokojnie za drzewem. Była prawie noc; miał uczucie, że jest na espere, na łowach na niedźwiedzia, w górach Tramezzina, nad Grianta. Przyszedł mu do głowy pomysł myśliwski: wyjął z ładownicy nabój i wykręcił kulę. „Jeśli go zobaczę – rzekł – nie powinienem chybić” – i wpuścił tę drugą kulę do lufy. Usłyszał dwa strzały tuż koło drzewa, równocześnie ujrzał jeźdźca w niebieskim mundurze, przejeżdżającego tuż przed nim, od prawej ku lewej. „Jest dalej niż o trzy kroki – rzekł sobie – ale na tę odległość mam go na pewno.” Wiódł pilnie za jeźdźcem końcem lufy, w końcu pocisnął cyngiel, jeździec upadł wraz z koniem. Bohater nasz miał złudzenie, że jest na polowaniu; pobiegł radośnie ku zwierzynie, którą położył. Już zbliżał się do rannego, który – zdawało się – konał, kiedy z nieprawdopodobną szybkością dwaj jeźdźcy pruscy wpadli, aby go roznieść na szablach. Fabrycy uciekł pędem do lasu; dla większej szybkości rzucił fuzję. Prusacy byli już tylko o trzy kroki, kiedy dopadł dębowego gaiku na skraju lasu. Młode dąbki grubości ramienia zatrzymały na chwilę jeźdźców; ale przebyli je i zaczęli ścigać Fabrycego przez polankę. Znowu go już dosięgali, ale wpadł między grubsze drzewa. Równocześnie niemal osmalił go płomień kilku strzałów z fuzji oddanych tuż obok. Spuścił głowę; kiedy ją podniósł, ujrzał przed sobą kaprala.

      – Zabiłeś swojego? – rzekł kapral Aubry.

      – Tak, ale straciłem fuzję.

      – Ba, fuzji nie braknie. Chwat z ciebie, mimo tej za…nej miny, sprawiłeś się gracko, a tamte gamonie spudłowały do owych dwu drabów, którzy goniąc cię, wpadli wprost na nich; ja ich nie spostrzegłem. Chodzi teraz o to, aby stąd pięknie zwiać; pułk musi być o jakie pół ćwierci mili, a co więcej, mamy po drodze kawałeczek łąki, gdzie mogliby nas zagarnąć półkolem.

      Tak mówiąc, kapral szedł żwawo na czele swoich dziesięciu ludzi. O dwieście kroków dalej, wchodząc na ową łączkę, spotkali rannego generała, którego niósł adiutant ze służącym.

      – Dasz mi czterech ludzi – rzekł do kaprala osłabłym głosem – zaniosą mnie do ambulansu: mam strzaskaną nogę.

      – Idź do za…nej cholery! – odparł kapral – ty i wszyscy generałowie! Zdradziliście dziś cesarza!

      – Co?! – wykrzyknął generał wściekły – nie słuchasz moich rozkazów! Czy wiesz, jestem generał hrabia B…, komendant waszej dywizji itd., itd.

      Gadał tak dłuższy czas. Adiutant skoczył na żołnierzy. Kapral pchnął go bagnetem w ramię, po czym oddalił się ze swymi ludźmi, podwajając kroku.

      – Bodajby im wszystkim – rzekł kapral – połamano ręce i nogil Glancusie przeklęte! Wszyscy zaprzedani Burbonom, zdradzili cesarza!

      Fabrycy słuchał z przejęciem tego straszliwego oskarżenia.

      Około dziesiątej wieczór oddziałek połączył się z pułkiem pod dużą wioską, tworzącą kilka bardzo wąskich ulic; ale Fabrycy zauważył, że kapral Aubry unika spotkania z którymś z oficerów.

      – Niepodobna się poruszać! – krzyknął kapral.

      Wszystkie ulice były zapchane piechotą, jazdą, a zwłaszcza jaszczykami i furgonami. Kapral próbował kolejno wepchać się w każdą ulicę; po dwudziestu krokach trzeba się było zatrzymać. Wszyscy klęli i wściekali się.

      – Znowu jakiś zdrajca dowodzi! – wykrzyknął kapral. – Jeżeli nieprzyjaciel wpadnie na ten dowcip, aby otoczyć wioskę, wyłowią nas jak psów. Hej tam, chłopcy, za mną!

      Fabrycy obejrzał się; było już przy kapralu tylko sześciu żołnierzy. Weszli jakąś otwartą bramą w obszerny dziedziniec; z dziedzińca przeszli do stajni, z której dostali się do ogrodu. Zgubili się w nim na chwilę. Wreszcie, przeszedłszy żywopłot, znaleźli się w zbożu. W niespełna pół godziny, wiedzeni krzykami i hałasem, dobili do gościńca. Rowy pełne były porzuconych fuzji; Fabrycy wybrał sobie jedną. Ale droga, mimo że bardzo szeroka, tak była zapchana uciekającymi i wozami, że w ciągu pół godziny kapral i Fabrycy posunęli się zaledwie o pięćset kroków. Mówiono, że ta droga wiedzie do Charleroi. Wioskowy zegar wybił jedenastą.

      – Walmy przez pole! – wykrzyknął kapral.

      Oddziałek składał się już tylko z trzech żołnierzy, Fabrycego i kaprala.

      Kiedy byli o ćwierć mili od gościńca, jeden z żołnierzy rzekł:

      – Ja już nie mogę.

      – Ani ja –