Potop, tom drugi. Генрик Сенкевич

Читать онлайн.
Название Potop, tom drugi
Автор произведения Генрик Сенкевич
Жанр Повести
Серия
Издательство Повести
Год выпуска 0
isbn



Скачать книгу

podnosił się na tapczanie i słuchał, lecz chory, zakrzyknąwszy raz i drugi, zasypiał, a potem znów budził się i wołał:

      – Oleńka! Oleńka, nie gniewaj się!…

      Dopiero koło północy uspokoił się zupełnie i zasnął na dobre. Soroka też począł drzemać, ale wnet zbudziło go ciche pukanie do drzwi chaty.

      Czujny żołnierz otworzył oczy natychmiast i zerwawszy się na równe nogi, wyszedł z chaty.

      – A co tam?

      – Panie wachmistrzu, smolarz uciekł.

      – Do stu diabłów! wnet on nam tu zbójów naprowadzi. A kto jego pilnował?

      – Biłous.

      – Poszedłem z nim konie nasze poić – rzekł, tłumacząc się, Biłous. – Kazałem mu wiadro ciągnąć, a sam szkapy trzymałem…

      – I co? w studnię skoczył?

      – Nie, panie wachmistrzu, jeno między pnie, co ich wedle studni siła leży naciętych, i w karczowe doły. Puściłem konie, bo choćby się rozbiegły, to tu są drugie, i skoczyłem za nim, alem w pierwszym dole utknął. Noc, ciemno, jucha miejsce zna, tak i pomknął… Żeby go mór trafił!

      – Naprowadzi on nam tu diabłów, naprowadzi… Żeby go pioruny zatrzasły!…

      Wachmistrz uciął, a po chwili rzekł:

      – Nie będziemy się kładli, trzeba czuwać do rana: lada chwila kupa nadejść może.

      I dając przykład innym, sam zasiadł na progu chaty z muszkietem w ręku, żołnierze zaś siedli koło niego, gwarząc między sobą z cicha, to podśpiewując półgłosem, to nasłuchując, czy wśród nocnych odgłosów boru nie dojdzie ich tętent i parskanie zbliżających się koni.

      Noc była pogodna i księżycowa, ale hałaśliwa. W głębinach leśnych wrzało życie. Była to pora bekowiska11, więc puszcza brzmiała naokół groźnymi rykami jeleni. Odgłosy owe, krótkie, chrapliwe, pełne gniewu i zaciekłości, rozlegały się naokoło, we wszystkich częściach lasu, w głębiach i bliżej, czasem tuż, tuż, jakby o sto kroków za chatą.

      – Jeśli oni nadejdą, to też będą porykiwać, by nas zmylić – rzekł Biłous.

      – E! tej nocy nie nadejdą. Nim chłop do nich zdąży, to i dzień będzie! – odrzekł inny żołnierz.

      – Po dniu, panie wachmistrzu, zdałoby się chatę przetrząść i pod ścianami pokopać, bo jeśli zbóje tu mieszkają, to i skarby muszą być.

      – Najlepsze skarby w onej stajni – odparł Soroka, wskazując ręką na szopę.

      – A pobierzem?

      – Głupiście! tu wyjścia nie ma, jeno bagna wkoło.

      – A przecieśmy przyjechali.

      – Bóg nas przeprowadził. Żywa dusza tu nie przyjdzie ani nie wyjdzie, jeśli drogi nie zna.

      – Po dniu znajdziem.

      – Nie znajdziem, bo umyślnie nakluczono i ślady są mylne. Nie trzeba było chłopa puszczać.

      – Wiadomo, że gościniec o dzień drogi – rzekł Biłous – i w tamtej stronie…

      Tu wskazał palcem na wschodnią część lasu.

      – Będziem jechać, póki nie przejedziem – ot co!

      – To myślisz, żeś już pan, jak będziesz na trakcie? Lepsza ci tu kula rozbójnika niż tam stryczek.

      – Jak to, ojcze? – rzekł Biłous.

      – Bo tam już pewno nas szukają.

      – Kto, ojcze?

      – Książę.

      Tu Soroka umilkł nagle, a za nim umilkli i inni, jakby zdjęci przestrachem.

      – Oj! – rzekł wreszcie Biłous. – Tu źle i tam źle; kruty ne werty12!

      – Nagnali nas jak siromachów13 w sieci; tu zbóje, a tam książę! – rzekł inny żołnierz.

      – Niech ich tam piorun zapali! Wolę mieć sprawę ze zbójem niż z charakternikiem14 – odpowiedział Biłous – bo że ten książę niesamowity, to niesamowity. Zawratyński to przecie z niedźwiedziem wpół się brał, a on mu szablę wydarł jako dziecku. Nie może inaczej być, tylko go zaczarował, bo i to jeszcze widziałem, że jak się potem na Witkowskiego rzucił, to w oczach urósł jak sosna. Żeby nie to, nie byłby ja jego żywego puścił.

      – I tak kiep z ciebie, żeś na niego nie skoczył.

      – Co miałem robić, panie wachmistrzu? Myślałem tak: siedzi na najlepszym koniu, więc jak zechce, to ucieknie – a natrze, to się nie obronię, boć z charakternikiem nieludzka moc. W oczach ci zginie albo kurzawą się zakręci…

      – Prawda jest – rzekł Soroka – że gdym do niego strzelał, to go jakoby mgłą zasuło… i chybiłem… Z konia każdemu się chybić trafi, gdy się szkapa kręci, ale z ziemi to mi się od dziesięciu lat nie zdarzyło.

      – Co tu gadać! – rzekł Biłous – lepiej policzyć: Lubieniec, Witkowski, Zawratyński, nasz pułkownik – i wszystkich jeden mąż obalił, i to broni nie mający, takich ludzi, z których każdy z czterema nieraz rady sobie dawał. Bez diabelskiej pomocy nie mógłby on tego dokazać.

      – Polećmy dusze Bogu, bo jeśli on niesamowity, to mu diabeł i tu drogę pokaże.

      – A i bez tego długie on ma ręce, jako pan taki…

      – Cicho no! – rzekł nagle Soroka – coś tu po liściach szeleszcze.

      Żołnierze umilkli i nadstawili uszu. W pobliżu istotnie dały się słyszeć jakieś ciężkie kroki, pod którymi opadłe liście szeleściały bardzo wyraźnie.

      – Konie słychać – szepnął Soroka.

      Lecz kroki poczęły oddalać się od chaty, a wkrótce potem rozległo się groźne i chrapliwe beczenie jelenia.

      – To jelenie! Byk się łaniom oznajmia albo drugiego rogala straszy.

      – W całym lesie gody, jakoby się diabeł żenił.

      Umilkli znowu i poczęli drzemać, jeno wachmistrz podnosił czasem głowę i nasłuchiwał przez chwilę, po czym głowa opadała mu zaraz na piersi. Tak zeszła godzina i druga, aż na koniec sosny najbliższe z czarnych uczyniły się szare, a wierzchołki bielały coraz bardziej, jakoby je kto roztopionym srebrem namaścił. Ryki jelenie umilkły i cisza zupełna zapanowała w głębiach leśnych. Z wolna brzask począł przechodzić w świtanie, białe i blade światło jęło wsiąkać w siebie różowe i złote blaski, na koniec nastał dzień zupełny i oświecił znużone twarze żołnierzy śpiących twardym snem pod chatą.

      Wtem drzwi się otwarły, Kmicic ukazał się w progu i zawołał:

      – Soroka! bywaj!

      Żołnierze zerwali się na równe nogi.

      – Dla Boga, to wasza miłość na nogach? – rzekł Soroka.

      – A wy pospaliście się jak woły; można by wam łby poucinać i za płot powyrzucać, nimby się który rozbudził.

      – Czuwaliśmy do rana, panie pułkowniku, zasnęliśmy dopiero o dniu białym.

      Kmicic rozejrzał się dokoła.

      – Gdzie jesteśmy?

      – W lesie, panie pułkowniku.

      – To



<p>11</p>

bekowisko – rykowisko, pora godowa, kiedy jelenie walczą o samice. [przypis edytorski]

<p>12</p>

kruty ne werty (z ukr.) – dosł. kręć nie wierć; jak się nie obrócić. [przypis edytorski]

<p>13</p>

siromacha (z daw. ukr.) – wilk. [przypis edytorski]

<p>14</p>

charakternik (z ukr.) – czarownik. [przypis edytorski]