Lalka, tom drugi. Болеслав Прус

Читать онлайн.
Название Lalka, tom drugi
Автор произведения Болеслав Прус
Жанр Повести
Серия
Издательство Повести
Год выпуска 0
isbn



Скачать книгу

panie Siuzę – mówił dalej. – Porobiłem wielkie odkrycia w chemii, stworzyłem nową naukę, wynalazłem nieznane materiały przemysłowe, o których ledwie śmiano marzyć przede mną. Ale… brakuje mi jeszcze kilku niezmiernie ważnych faktów, a już nie mam pieniędzy. Cztery fortuny utopiłem w moich badaniach, zużyłem kilkunastu ludzi; dziś zaś potrzebuję nowej fortuny i nowych ludzi…

      – Skądże do mnie nabrał pan takiego zaufania? – pytał Wokulski już spokojny.

      – To proste – odparł Geist. – O zabiciu się myśli wariat, łajdak albo człowiek dużej wartości, któremu za ciasno na świecie.

      – A skąd pan wiesz, że ja nie jestem łotrem?

      – A skąd pan wiesz, że koń nie jest krową? – odpowiedział Geist. – W czasie moich przymusowych wakacyj, które niestety, ciągną się po kilka lat, zajmuję się zoologią i specjalnie badam gatunek człowieka. W tej jednej formie, o dwu rękach, odkryłem kilkadziesiąt typów zwierzęcych począwszy od ostrygi i glisty, skończywszy na sowie i tygrysie. Więcej ci powiem: odkryłem mieszańce tych typów: skrzydlate tygrysy, węże z psimi głowami, sokoły w żółwich skorupach, co zresztą już przeczuła fantazja genialnych poetów. I dopiero wśród całej tej menażerii bydląt albo potworów gdzieniegdzie odnajduję prawdziwego człowieka, istotę z rozumem, sercem i energią. Pan, panie Siuzę, masz niezawodnie cechy ludzkie i dlatego tak otwarcie mówię z panem; jesteś jednym na dziesięć, może na sto tysięcy…

      Wokulski zmarszczył się, Geist wybuchnął:

      – Co? może sądzisz pan, że pochlebiam ci dla wytumanienia kilku franków?… Jutro będę jeszcze raz u pana i przekonam cię, jak w tej chwili jesteś niesprawiedliwy i głupi…

      Zerwał się z krzesła, ale Wokulski zatrzymał go.

      – Nie gniewaj się, profesorze – rzekł – nie chciałem pana obrazić. Ale mam tu prawie co dzień wizyty różnego gatunku filutów155

      – Jutro przekonam pana, żem nie filut ani wariat – odpowiedział Geist. – Pokażę ci coś, co widziało zaledwie sześciu albo siedmiu ludzi, którzy… już nie żyją… O, gdyby oni żyli!… – westchnął.

      – Dlaczego dopiero jutro?

      – Dlatego, że mieszkam daleko stąd, a nie mam na fiakra.

      Wokulski uścisnął go za rękę.

      – Nie obrazisz się, profesorze? – spytał – jeżeli…

      – Jeżeli dasz mi na fiakra?… Nie. Wszakże z góry powiedziałem ci, że jestem żebrakiem, i kto wie, czy nie najnędzniejszym w Paryżu?…

      Wokulski podał mu sto franków.

      – Daj spokój – uśmiechnął się Geist – wystarczy dziesięć… Kto wie, czy jutro nie dasz mi stu tysięcy… Duży masz majątek?

      – Około miliona franków.

      – Milion! – powtórzył Geist chwytając się za głowę. – Za dwie godziny wrócę tu. Bodajbym stał ci się tak potrzebny, jak ty mnie jesteś…

      – W takim razie może pozwolisz, profesorze, do mego numeru, na trzecie piętro. To lokal urzędowy…

      – Wolę, wolę na trzecie piętro… Za dwie godziny będę – odparł Geist i szybko wybiegł z pokoju.

      Po chwili ukazał się Jumart.

      – Wynudził pana stary – rzekł do Wokulskiego – co?…

      – Cóż to za człowiek? – spytał niedbale Wokulski.

      Jumart wyciągnął naprzód dolną wargę.

      – Wariat to on jest – odparł – ale jeszcze za moich studenckich czasów był wielkim chemikiem. No i porobił jakieś wynalazki, ma nawet podobno kilka dziwnych okazów, ale…

      Stuknął się palcem w czoło.

      – Dlaczego nazywacie go wariatem?

      – Nie można inaczej nazywać człowieka – odpowiedział Jumart – który sądzi, że uda mu się zmniejszyć ciężar gatunkowy ciał czy tylko metalów, bo już nie pamiętam…

      Wokulski pożegnał go i poszedł do swego numeru.

      „Cóż to za dziwne miasto – myślał – gdzie znajdują się poszukiwacze skarbów, najemni obrońcy honoru, dystyngowane damy, które handlują tajemnicami, kelnerzy rozprawiający o chemii i chemicy, którzy chcą zmniejszyć ciężar gatunkowy ciał…”

      Przed piątą w numerze zjawił się Geist; był jakiś rozdrażniony i zamknął za sobą drzwi na klucz.

      – Panie Siuzę – rzekł – wiele mi na tym zależy, ażebyśmy się porozumieli… Powiedz mi, czy masz jakie obowiązki: żonę, dzieci?… – Chociaż – nie zdaje mi się…

      – Nie mam nikogo.

      – I majątek masz? Milion…

      – Prawie.

      – A powiedz mi – mówił Geist – dlaczego ty myślisz o samobójstwie?…

      Wokulski wstrząsnął się.

      – To było chwilowe – rzekł. – Doznałem zawrotu w balonie…

      Geist kręcił głową.

      – Majątek masz – mruczał – o sławę, przynajmniej dotychczas, nie dobijasz się… Tu musi być kobieta!… – zawołał.

      – Może – odparł Wokulski, bardzo zmieszany.

      – Jest kobieta! – rzekł Geist. – To źle. O niej nigdy nie można wiedzieć, co robi i dokąd zaprowadzi… W każdym razie słuchaj – dodał patrząc mu w oczy. – Gdyby ci kiedy jeszcze raz przyszła ochota próbować… Rozumiesz?… Nie zabijaj się, ale przyjdź do mnie…

      – Może zaraz przyjdę… – rzekł Wokulski spuszczając oczy.

      – Nie zaraz! – odparł żywo Geist. – Kobiety nigdy nie gubią ludzi od razu. Czy już skończyłeś z tamtą osobą rachunki?…

      – Zdaje mi się…

      – Aha! dopiero zdaje ci się. To źle. Na wszelki wypadek, zapamiętaj radę. W moim laboratorium bardzo łatwo można zginąć, i jeszcze jak!…

      – Coś pan przyniósł, profesorze? – zapytał go Wokulski.

      – Źle! źle!… – mruczał Geist. – Muszę szukać kupca na mój materiał wybuchowy. A myślałem, że połączymy się…

      – Pierwej pokaż pan, coś przyniósł – przerwał Wokulski.

      – Masz rację… – odparł Geist i wydobył z kieszeni średniej wielkości pudełko. – Zobacz – rzekł – za co to ludzi nazywają szaleńcami!…

      Pudełko było z blachy, zamknięte w szczególny sposób; Geist po kolei dotykał sztyftów osadzonych w różnych punktach, od czasu do czasu rzucając na Wokulskiego spojrzenia gorączkowe i podejrzliwe. Raz nawet zawahał się i zrobił taki ruch, jakby chciał schować pudełko; ale opamiętał się, dotknął jeszcze paru sztyftów i – wieko odskoczyło.

      W tej chwili opanował go nowy atak podejrzliwości. Starzec padł na kanapę, ukrył pudełko za siebie i trwożnie spoglądał to na pokój, to na Wokulskiego.

      – Głupstwa robię!… – mruczał. – Co za nonsens narażać wszystko dla pierwszego lepszego z ulicy…

      – Nie ufasz mi pan?… – spytał nie mniej wzruszony Wokulski.

      – Nikomu nie ufam – mówił zgryźliwie starzec. – Bo jaką mi dać kto może rękojmię?… Przysięgę czy



<p>155</p>

filut – żartowniś, spryciarz, wariat. [przypis edytorski]