Название | Faraon, tom drugi |
---|---|
Автор произведения | Болеслав Прус |
Жанр | Повести |
Серия | |
Издательство | Повести |
Год выпуска | 0 |
isbn |
– Naoczny i wiarogodny świadek – odparł – opowiadał mi o waszych ofiarach z dzieci. Pewnego czasu burza rozbiła wam kilkanaście statków. Natychmiast kapłani tyryjscy ogłosili nabożeństwo, na które zebrał się tłum ludu…
Książę mówił z widocznym wzburzeniem.
– Przed świątynią Baala, na wzniesieniu, siedział ogromny spiżowy posąg z głową wołu. Jego brzuch był rozpalony do czerwoności. Wtedy, na rozkaz waszych kapłanów, głupie matki fenickie zaczęły składać najpiękniejsze dzieci u stóp okrutnego boga…
– Samych chłopców – wtrącił Hiram.
– Tak, samych chłopców – powtórzył książę. – Kapłani skrapiali każde dziecko wonnościami, ubierali w kwiaty, a wówczas posąg chwytał je spiżowymi rękoma, otwierał paszczę i pożerał krzyczącego wniebogłosy… Za każdym razem z ust boga wybuchały płomienie…
Hiram śmiał się cicho.
– I wasza dostojność wierzysz temu?
– Opowiadał mi to, powtarzam, człowiek, który nigdy nie kłamie.
– Mówił to, co istotnie widział – odparł Hiram. – Czy jednak nie zastanowiło go, że żadna z matek, którym palono dzieci, nie płakała?
– Istotnie zadziwiła go ta obojętność kobiet, zawsze gotowych do wylewania łez, nawet nad zdechłą kurą. Dowodzi to jednak wielkiego okrucieństwa w waszym narodzie.
Stary Fenicjanin kiwał głową.
– Dawnoż to było? – spytał.
– Przed kilkoma laty.
– No – powoli mówił Hiram – jeżeli wasza dostojność zechcesz kiedy odwiedzić Tyr, będę miał zaszczyt pokazać wam taką uroczystość…
– Nie chcę jej widzieć!…
– Następnie zaś pójdziemy na inne podwórze świątyni, gdzie książę zobaczy bardzo piękną szkołę, a w niej – zdrowych i wesołych tych samych chłopców, których przed kilkoma laty spalono…
– Jak to?… – zawołał Ramzes – więc oni nie zginęli?…
– Żyją i rosną na tęgich marynarzy. Gdy wasza dostojność zostaniesz świątobliwością – obyś żył wiecznie! – może niejeden z nich będzie prowadził twoje okręty.
– Więc oszukujecie wasz lud?… – roześmiał się książę.
– My nikogo nie oszukujemy – odparł z powagą tyryjczyk. – Oszukuje każdy sam siebie, gdy nie pyta o objaśnienie uroczystości, której nie rozumie.
– Ciekawym… – rzekł Ramzes.
– Istotnie – mówił Hiram – jest u nas zwyczaj, że ubogie matki, chcące zapewnić dobry los swoim synom, ofiarowują je na usługi państwu. Rzeczywiście dzieci te są porywane przez posąg Baala, w którym mieści się piec rozpalony. Obrządek ten nie znaczy, że dzieci są naprawdę palone, lecz – że stały się własnością świątyni i tak zginęły dla swoich matek, jak gdyby wpadły w ogień.
Naprawdę jednak nie idą one do pieca, ale do mamek i nianiek, które je przez kilka lat wychowują. Gdy zaś podrosną, zabiera je szkoła kapłanów Baala i kształci. Najzdolniejsi z tych wychowańców zostają kapłanami lub urzędnikami, mniej obdarzeni idą do marynarki i nieraz zdobywają wielkie bogactwa.
Teraz chyba książę nie będziesz dziwił się, że matki tyryjskie nie opłakują swoich dzieci. Więcej powiem: teraz, panie, zrozumiesz, dlaczego w naszych prawach nie ma kar na rodziców zabijających swoje potomstwo, jak się to zdarza w Egipcie…
– Nikczemnicy znajdują się wszędzie – wtrącił namiestnik.
– Ale u nas nie ma dzieciobójców – mówił dalej Hiram – bo u nas dziećmi, których nie mogą wykarmić ich matki, zajmuje się państwo i świątynia.
Książę zamyślił się. Nagle uścisnął Hirama i zawołał wzruszony:
– Jesteście o wiele lepsi aniżeli ci, którzy opowiadają o was tak straszne historie… Bardzo cieszę się z tego…
– U nas jest niemało złego – odparł Hiram – ale wszyscy będziemy wiernymi sługami twoimi, panie, gdy nas zawołasz…
– Czy tak?… – spytał książę, bystro patrząc mu w oczy.
Starzec położył rękę na sercu.
– Przysięgam ci, następco egipskiego tronu i przyszły faraonie, że kiedykolwiek rozpoczniesz walkę z naszymi wspólnymi nieprzyjaciółmi, cała Fenicja, jak jeden mąż, pośpieszy ci z pomocą…
A oto – weź na pamiątkę naszej dzisiejszej rozmowy.
Wyjął spod szat złoty medal pokryty tajemnymi znakami i, szepcąc modlitwy, zawiesił go na szyi Ramzesa.
– Z tym amuletem – mówił Hiram – możesz objechać cały świat… A gdziekolwiek spotkasz Fenicjanina, będzie ci służył radą, złotem, nawet mieczem… A teraz idźmy.
Upłynęło już kilka godzin po zachodzie słońca, ale noc była widna, gdyż wszedł księżyc. Straszliwy upał dzienny ustąpił miejsca chłodowi; w czystym powietrzu nie było szarego pyłu, który zatruwał oddech i gryzł w oczy. Na błękitnym niebie tu i ówdzie świeciły gwiazdy rozpływające się w powodzi księżycowych blasków.
Na ulicach ustał ruch, ale dachy wszystkich domów były napełnione bawiącymi się ludźmi. Zdawało się, że Pi-Bast jest jedną salą od brzegu do brzegu wypełnioną muzyką, śpiewem, śmiechem i dźwiękami pucharów.
Książę i Fenicjanin szli prędko za miasto, wybierając mniej oświetlone strony ulic. Mimo to ludzie ucztujący na tarasach niekiedy spostrzegali ich, a spostrzegłszy, zapraszali do siebie lub sypali im kwiaty na głowy.
– Hej, wy tam, nocne włóczęgi! – wołano z dachów. – Jeżeli nie jesteście złodziejami, których noc wywabiła na zarobek, przyjdźcie tu do nas… Mamy dobre wino i wesołe kobiety…
Dwaj wędrowcy nie odpowiadali na te uprzejme wezwania, śpiesząc swoją drogą. Nareszcie wyszli w stronę miasta, gdzie było mniej domów, a więcej ogrodów, których drzewa, dzięki wilgotnym podmuchom morskim, rozrastały się wyżej i bujniej aniżeli w południowych prowincjach Egiptu.
– Już niedaleko – rzekł Hiram.
Książę podniósł oczy i ponad zbitą zielonością drzew zobaczył kwadratową wieżę barwy niebieskawej, na niej – szczuplejszą, białą. Była to świątynia Astoreth.
Niebawem weszli w głąb ogrodu, skąd można było ogarnąć wzrokiem całą budowlę.
Składała się ona z kilku kondygnacji. Pierwszą – tworzył taras kwadratowy o bokach mających po czterysta kroków długości; spoczywał on na murze wysokości kilku metrów, pomalowanym na czarno. Przy boku wschodnim znajdował się występ, na który z dwu stron prowadziły szerokie schody. Wzdłuż innych boków stały wieżyczki, po dziesięć przy każdym; między każdą parą wieżyczek znajdowało się po pięć okien.
Mniej więcej na środku tarasu wznosił się również kwadratowy budynek z bokami po dwieście kroków. Ten miał pojedyncze schody, wieże na rogach i był barwy purpurowej.
Na płaskim dachu tej budowli stał znowu kwadratowy taras, wysoki na parę metrów, barwy złotej, a na nim jedna na drugiej dwie wieże: niebieska i biała.
Całość wyglądała tak, jakby na ziemi postawił kto ogromną kostkę czarną, na niej mniejszą purpurową, na niej złotą, wyżej niebieską, a najwyżej srebrną. Na każde zaś z tych wzniesień prowadziły schody albo podwójne boczne,