Na zgliszczach Zakonu. Morawska Zuzanna

Читать онлайн.
Название Na zgliszczach Zakonu
Автор произведения Morawska Zuzanna
Жанр Повести
Серия
Издательство Повести
Год выпуска 0
isbn



Скачать книгу

przerwanym czyszczeniem miecza. Na twarzy jego młodzieńczej malowało się uczucie nieokreślone. Był to jakby doznany zawód, a zarazem pewne zadowolenie, z którego młodzian sam sobie może nie umiał zdać sprawy.

      Oblicze wielkiego mistrza mieniło się również rozmaitymi uczuciami. Obok wiecznie goszczącej pychy, wypełzała jeszcze chytrość, a zarazem radość z dopięcia wielkiego jakiegoś zamiaru. Układał też znać powitalne wyrazy, bo usta jego poruszały się szeptem, lewa ręka, spoczywająca na poręczy siedzenia, wykonywała palcami najrozmaitsze ruchy, prawą zaś gładził krótką, rzadką brodę lub wyciągał przed siebie, jakby wskazywał ułożone przez siebie plany.

      Zajęty tymi myślami nie liczył ubiegających chwil. A ubiegło ich niemało, nim gość zrzucił zbroję i zapylone drogą obuwie.

      Nareszcie Frydrych von Ulmen wszedł i uroczystym głosem oznajmił:

      – Jego książęca mość Karol, książę na Niderlandach, Fryzlandii i innych posiadłościach nadmorskich.

      Wszedł też zaraz młodzieniaszek o wątłej, lecz szlachetnej postawie. Bez zbroi i hełmu zdawał się jeszcze mniej okazałym, niż gdy siedział na koniu w pełnym rynsztunku. Twarz szczupła, blada, nie ozdobiona jeszcze zarostem, długie, jasne włosy, wejrzenie błękitnych, łagodnych oczu dawały mu pozór raczej natchnionego trubadura niż rycerza.

      – Witaj, Karolu, książę Niderlandów i Fryzlandii. Witaj, najdostojniejszy a dawno oczekiwany gościu – ozwał się Ulryk, szukając wzrokiem przybyłego.

      Odległość bowiem, w jakiej stanął, i wyniosłe sklepienie izby czyniły go jeszcze mniejszym i niklejszym.

      Frydrych, mimo odległości, na jakiej znajdowały się drzwi wchodowe od wielkiego mistrza, uchwycił bystrym okiem wzrok jego, uśmiechnął się też ironicznie, jakby chciał powiedzieć:

      – Ów najdostojniejszy wygląda raczej na pachołka niż na udzielnego księcia ziem rozległych.

      „A może to i dziedzictwo podobne do osoby?” – pomyślał w sobie.

      Karol zaś posuwistym krokiem, dotykając kamiennej posadzki lekkim obuwiem z nadto długimi, spiczastymi nosami, zbliżył się do wielkiego mistrza, a przyłożywszy prawą dłoń do serca, skłonił się dwornie i mówił:

      – Składam należny hołd wielkiemu mistrzowi, a Zakonowi całe moje dziedzictwo i wszelką majętność, błagając waszą miłość o przyjęcie mnie do Zakonu i policzenie między rycerzy krzewiących wiarę świętą i stających w obronie krzyża.

      – Życzenie wasze, najmiłościwszy książę, będzie spełnione, lecz nim odbierzemy przysięgę i pasować was będziemy na rycerza, rozgośćcie się w naszej ubogiej siedzibie i odpocznijcie po trudach podróży.

      – Podróż mnie nie umęczyła. Chęć jak najszybszego otrzymania z rąk waszych prawa służenia w obronie krzyża Chrystusowego i pokonywania niewiernych dodawała mi siły i niweczyła wszelkie trudy – mówił młodziutki książę z zapałem, wznosząc oczy ku wysokim sklepieniom izby, jakby szukał tam znaku, w którego obronie pragnął walczyć.

      Lecz sklepienie wiążąc misternie zakończone łuki, przedstawiało jeno chłodną potęgę, nie dając żadnej otuchy, przeniósł więc wzrok na wielkiego mistrza i spotkał się z krzyżem czarnym, nakreślonym na jego płaszczu. Pierś młodzieńca podniosła się westchnieniem, Ulryk zaś mówił z pobłażliwym uśmiechem:

      – Wszystko jest przygotowane na tę wielką uroczystość. Wszelako musicie, najmiłościwszy książę, zapał wasz powstrzymać, póki nie zwołamy rady i dostojników, ażeby byli przytomni waszej przysiędze i pasowaniu na rycerza Zakonu – zakończył wielki mistrz z wielką godnością, dając jakiś znak porozumiewawczy swemu marszałkowi.

      Ten, postąpiwszy kilka kroków, skłonił się przed gościem i rzekł:

      – Pozwoli wasza książęca mość, że mu wskażę jego siedzibę.

      Karol westchnął poddając się wyrokowi przyszłego przełożonego. Skłonił przed nim głowę i cofając się wyszedł do obszernej sieni.

      Frydrych powiódł go po szerokich kamiennych schodach, a otworzywszy zaraz pierwsze drzwi na prawo, rzekł z ukłonem:

      – Oto jest mieszkanie waszej książęcej mości… – I zatrzymawszy się nieco, dodał: – Protektora i przyszłej ozdoby naszego zakonu.

      Znalazłszy się jednak za drzwiami, uśmiechnął się sam do siebie, splunął i rzekł:

      – Na pozór niewart garści kłaków!

      Ulryk po odejściu gościa wykrzywił również pogardliwym uśmiechem swe szerokie oblicze, rzucił płaszcz stojącym za jego plecami pachołkom, a idąc ku drzwiom leniwym krokiem, myślał:

      „Śmierdziel, gołowąs… Chociaż z książąt panujących, diabli wiedzą, co z niego za pożytek i co pod tą układną postacią kryje…”

      Zastanowił się chwilę i miast wyjść z komnaty, zawrócił ode drzwi i szedł na powrót wolnym, ociężałym krokiem, jakby się nad czymś namyślał.

      Mówił też w sobie:

      „Myślał, że zaraz zaczniemy psalmy śpiewać. Cóż on sobie myśli, ten chłystek, że jesteśmy pustelnikami lub klechami, odprawiającymi wieczne praktyki? Ale mniejsza o niego. Jeżeli zrzecze się swego dziedzictwa, przybędzie nam duży szmat ziemi nad morzem, otworzy drogę na zachód i da nową podstawę potędze naszego zakonu” – zakończył.

      I szybkim już krokiem opuścił komnatę.

      W sieni znów się zatrzymał nasłuchując, czy go jakie słówko nie dojdzie z biesiadnej komnaty. Lecz dochodziły go tylko pijane, chrapliwe, zmieszane w jeden wielki gwar okrzyki.

      – Piją, niech piją! Wkrótce żłopać będą krew polską! Weźmiemy obszerne ziemie i zdepczemy tego dumnego polsko-litewskiego króla, a całe to podłe plemię u stóp swoich ujrzymy!

      To mówiąc, uderzył nogą o kamienną posadzkę, jakby już widział tysiące głów schylonych przed sobą i na ich karkach stawiał ciężką swą krzyżacką stopę. Po czym zamienił słów kilka z powracającym od dostojnego gościa Frydrychem, przy czym obaj rozchodząc się w dwie różne strony, mieli wielce pogardliwe, pełne niezadowolenia oblicza.

      Tymczasem młodziutki książę na Niderlandach i Fryzlandii, rozejrzawszy się po komnatach oddanych mu przez Zakon, rzekł do oczekującego nań Bonifacjusza z Groning, wiernego sobie piastuna i opiekuna:

      – Nie zaraz odbędzie się tyle przeze mnie upragniona uroczystość.

      – To dobrze. Wasza miłość zmęczony. Przed tak ważnym krokiem trzeba wypocząć… i… ostatecznie rozważyć… – rzekł Bonifacjusz.

      – Och, wiesz dobrze, stary i jedyny przyjacielu, żem wszystko już dokładnie rozważył – odparł książę.

      I stanął we wgłębieniu wąskiego okna. Okno to wychodziło na dziesiąty podwórzec. Książę rozglądał się, chcąc nasycić się widokiem wielkości i potęgi Zakonu, którą znać było w grubych niezwykle murach zamku, licznych podwórcach, zaułkach, kręcącej się wszędzie służbie, z dala widniejących nasypach i fosach okalających tę wielką obronną siedzibę krzyżacką. Ale znać to wszystko nie zadowalało przybyłego rycerza, wzrok jego bowiem na żadnej z tych oznak krzyżackiej potęgi dłużej się nie zatrzymał.

      Słońce czerwcowe ozłacało grube mury, kładło wielkie złociste plamy na podwórcach, wdarło się nawet we wgłębienie wielkiego okna i ozłociło jasną głowę zamyślonego Karola.

      A on, jakby niezadowolony z widoku, z jakąś nudą czy zawodem