Название | Złote sidła |
---|---|
Автор произведения | Джеймс Оливер Кервуд |
Жанр | Повести |
Серия | |
Издательство | Повести |
Год выпуска | 0 |
isbn |
Filip na to wspomnienie wybuchnął śmiechem tak hałaśliwym i szczerym, że Bram mógłby go posłyszeć z odległości nawet stu jardów. On – suchotnikiem! Rozkrzyżował szeroko potężne ramiona, aż stawy zatrzeszczały, i wciągnął głęboko w płuca rześkie, mroźne powietrze. Czuł się mocny i zdrowy jak rydz. Wyzdrowiał tutaj, wśród tych olbrzymich borów, śniegów i lodów. Kochał całym sercem te północne strony, które mu wróciły zdrowie. Kochał je i dlatego przed dwoma laty wstąpił w służbę królewskiej policji, ogarnięty żądzą przygód i awantur. Kiedyś wróci może na jakiś czas tam na południe, do swych znajomych.
Ależ zrobią wielkie oczy na jego widok! A Mignon, ta chyba umrze ze zgryzoty, kiedy zobaczy go w tak znakomitym zdrowiu!
Potem myśli jego wróciły znów do owego zagadkowego Brama. W ciągu dwóch lat swej służby zebrał stopniowo szereg informacji o tym dziwnym, a niebezpiecznym człowieku.
Indianie i Metysi uważali Brama za jakiegoś potwora, za potężnego czarownika, pozostającego w porozumieniu z diabłami. W oczach policji natomiast uchodził on za mordercę i jednego z najniebezpieczniejszych zbrodniarzy w całym Northland, którego należało jak najszybciej złapać i unieszkodliwić. Toteż ten szczęśliwiec, któremu udałoby się Brama oddać w ręce władzy, żywego czy umarłego, mógłby być z góry pewnym awansu na sierżanta. Niejeden próbował już szczęścia, podniecony ambicją i nadzieją awansu, aż ostatecznie wszyscy doszli do przekonania, że Bram już nie żyje.
Filip Brant nie dlatego jednak zapuszczał się teraz w to pustkowie zimnego Barrenu, że pragnął zdobyć rangę sierżanta. Nie. I tak już niedługo wygaśnie jego kontrakt, a potem wcale nie myśli zostać dłużej w służbie policyjnej. Inny był powód, inna siła wewnętrzna gnała go naprzód.
Od owej chwili, gdy ujął w rękę ową sieć ze złotych włosów, opanowało go dziwne wzruszenie – uczucie nieznane mu dotychczas, z którym nie zdradził się zupełnie przed Piotrem Breaultem. Nie był on w tej chwili zimnym służbistą, polującym na zbrodniarza, zawziętym na jego wolność lub życie. Prawda, zdawał sobie doskonale z tego sprawę, że obowiązkiem jego jest schwytać Brama i odprowadzić go skutego do głównej kwatery policji. I zdecydowany był wypełnić ten swój obowiązek, o ile… Owa złota sieć była tą niewiadomą, którą musiał brać w rachubę w swych planach. Sprawa komplikowała się poważnie…
To prawda, były chwile, kiedy mówił sobie, że on sam dobrowolnie komplikował całą sprawę, może bez słusznej przyczyny. Przecież Bram mógł wejść w posiadanie tych włosów na tysiąc różnych sposobów. A może owe niby-sidla były tylko jakimś talizmanem, który Bram, z natury już zabobonny, nosił przy sobie od szeregu lat, talizmanem chroniącym go od chorób i czarów.
Ale Filip jakoś nie chciał w to uwierzyć. A kiedy w południe zatrzymał się, by rozpalić ogień, zagotować herbatę i odgrzać placek owsiany – wydobył z portfela ów pęk złotych włosów i zaczął mu się bacznie przyglądać.
Nie, stanowczo nie! Włosy te musiały być niedawno dopiero obcięte, to nie ulega wątpliwości. Przecież takie były miękkie, jedwabiste, taki miały żywy połysk! Cieniutkie były, długie, wszystkie jednakowej długości.
Zjadł śniadanie i puścił się w dalszą drogę. Przez ostatnie trzy dni szalała taka śnieżyca, że zniknęły zupełnie wszelkie ślady po Bramie i jego wilkach. Mimo to jednak, Filip był najmocniej przekonany, że Bram nie wyszedł poza obręb wielkiego Barrenu północy, owego Barrenu, którego nie znajdziesz na żadnej mapie – oceanu śniegów, wśród których od tak dawna ukrywa się ten morderca. Olbrzymia pustynia śnieżna, szerokości pięciuset mil od wschodu, leżąca mniej więcej pod sześćdziesiątym stopniem szerokości, była dla Brama i jemu podobnych tym mniej więcej, czym był ongiś Ocean Spokojny dla piratów. Straszliwe te pustkowia (Filip wzdrygał się już na samą myśl o nich) gorsze były nawet, niż okolice Bieguna Północnego, gdzie przynajmniej ma się Eskimosów za towarzyszy. To, na co się porwał, było niesłychanym zuchwalstwem. Liczył tylko, że utrzyma się przez dłuższy czas ładna pogoda i że uda mu się wkrótce odnaleźć świeże tropy Brama i jego wilków.
Zdecydowany był też nie zapuszczać się poza strefę drzew i zarośli, gdzie z pewnością Bram urządził sobie legowisko, do którego prędzej czy później zechce powrócić. Ale jeżeli Bram poszedł prosto przed siebie, w śnieżną pustynię Barrenu, mogą upłynąć całe długie tygodnie, zanim stamtąd zechce powrócić.
Śnieżyca, szalejąca już od kilku dni, ucichła w ciągu nocy. Przez cały tydzień pogoda była prześliczna. Mróz wprawdzie był silny, ale śnieg już nie padał.
W ciągu tego tygodnia Filip zrobił sto dwadzieścia mil w kierunku zachodnim. Ósmej nocy, kiedy siedział przy ognisku, bawiąc się znów rozplataniem złotej sieci, nastąpiło nareszcie owo upragnione spotkanie.
Rozdział V. Spotkanie z Bramem
Noc była tak jasna, że czarne cienie wielkich świerków, rysujące się na śniegu, wydawały się jak żywe. Sklepienie niebios czyściutkie, niby lazur morza, usiane było miliardami gwiazd. Można się było obejść bez światła księżyca. Na odległość trzystu jardów Filip mógł dostrzec wyraźnie idącego karibu.
Siedział, grzejąc się przy ogniu, i głaskał sieci z jedwabistych włosów. Uszu jego dochodziła owa „muzyka niebios”, cicha, fantastyczna harmonia dziwnych dźwięków i tonów, rozlegająca się w tych stronach przed świtem. To jakiś przenikliwy gwizd, to znów łagodne pomruki, przypominające mruczenie kota, to znów dziwne, niemal metaliczne dźwięki, podobne do brzęczenia pszczół.
Filip splótł z powrotem wszystkie oczka sieci i schował ją starannie do woreczka. Nagle wyprostował się i bacznie nasłuchiwał. Gdzieś z oddali dobiegały inne dźwięki, nie mające nic wspólnego z ową „muzyką niebios”. Zerwał się na równe nogi i przemykając ostrożnie wśród zarośli podsunął się na kilka jardów od ogniska, niemal na sam skraj lasu.
Z dość znacznej odległości – jednej mili, może dwóch, doleciało do jego uszu ponure wycie wilków.
W ciągu dwóch lat swej służby w policji Filip niejednokrotnie już słyszał takie głosy. Nigdy jeszcze nie wywarły one na nim podobnie silnego wrażenia. Krew uderzyła mu gwałtownie do głowy. Błyskawicznie przypomniał sobie to wszystko, co mu mówił Piotr Breault. Tak jest! Nie ulega żadnej wątpliwości: to Bram poluje ze swą hordą wilków. Idą w tę stronę!
Wrócił czym prędzej do ogniska, rozgrzał nad nim zimną lufę swej strzelby, po czym zgasił ogień, zasypując płonące gałęzie śniegiem. Podszedł znów na sam kraj lasku, gdzie obrał sobie stanowisko u stóp najwyższego świerku, jaki znajdował się w pobliżu. W razie niebezpieczeństwa będzie mógł się wdrapać na drzewo.
Niebezpieczeństwo zbliżało się szybko. Cała horda wilków, wiedziona przez człowieka-zwierzę, gnała z ogromnym impetem prosto na niego. Wilki były już w odległości trzystu kroków, kiedy Brant zdecydował się wejść na drzewo. Wspinał się, dysząc ciężko, a serce biło mu niby młot. Świerk, wysoki na jakieś dwanaście stóp, nie był grubszy od ramienia mężczyzny, był schronieniem niezbyt bezpiecznym. Przypomniało mu się, jak to kiedyś wypadło ukryć paręset funtów mięsa wśród gałęzi dużych cedrów, o pniach grubszych od jego uda. A w ciągu nocy stada wilków przegryzły pień każdego drzewa.
Usadowiwszy się możliwie wysoko na drzewie, Filip powiódł wzrokiem po śnieżnej bieli Barrenu, oświetlonej blaskiem gwiazd.
Wycie wilków ucichło, najlepszy znak, że polowanie dobiegło już końca. Słychać było tylko pospieszny stukot kopyt karibu na twardej skorupie śniegu. Filip dojrzał też czarną sylwetkę zwierza, uciekającego w galopie przed ścigającą go hordą, która niemal już podcinała mu nogi. Wilki, w liczbie około dwudziestu, rozwinięte