Diuna. Frank Herbert

Читать онлайн.
Название Diuna
Автор произведения Frank Herbert
Жанр Историческая фантастика
Серия s-f
Издательство Историческая фантастика
Год выпуска 0
isbn 9788381887533



Скачать книгу

Zdaje się, że dostają od niej szału. Tak twierdzą Fremeni i nie ma powodu im nie wierzyć. Idaho nie widział śladów wyposażenia siczy w tarcze.

      – Żadnych? – zapytał Paul.

      – Byłoby ciężko ukryć taki element wyposażenia kilku tysięcy ludzi – powiedział Thufir. – Idaho miał wolny wstęp do każdego zakamarka siczy. Nie zobaczył żadnej tarczy ani śladów ich użycia.

      – To dziwne – rzekł książę.

      – Jest pewne, że Harkonnenowie mieli tu mnóstwo tarcz – powiedział Hawat. – Utrzymywali składy remontowe we wszystkich garnizonach, a ich księgi wykazują duże wydatki na naprawy tarcz i części zamienne.

      – Czy to możliwe, żeby Fremeni znali sposób neutralizowania tarcz? – spytał Paul.

      – Nie wydaje się to prawdopodobne – odparł Hawat. – Teoretycznie jest to oczywiście możliwe. Przeciwny ładunek elektrostatyczny o wymiarach hrabstwa ma rzekomo dokazać tej sztuki, ale nikt tego jeszcze nie zdołał wypróbować.

      – Słyszeliśmy już o tym – powiedział Halleck. – Przemytnicy są w dobrej komitywie z Fremenami, więc zdobyliby takie urządzenie, gdyby było osiągalne. I bez żadnych oporów znaleźliby na nie kupców poza planetą.

      – Nie podoba mi się brak odpowiedzi w tak istotnej sprawie – rzekł Leto. – Thufirze, chcę, abyś nadał bezwzględny priorytet rozwiązaniu tej zagadki.

      – Już się tym zajmujemy, mój panie. – Odchrząknął. – Aha, Idaho powiedział jedną rzecz: że nie można się pomylić, jeśli chodzi o stosunek Fremenów do tarcz. Stwierdził, że najczęściej śmieją się z nich.

      Książę zmarszczył brwi.

      – Tematem dyskusji jest sprzęt do pozyskiwania przyprawy – stwierdził nagle.

      Hawat dał znak ręką asystentowi za projektorem. Solido kombajnu żniwnego ustąpiło miejsca obrazowi skrzydlatej machiny, przy której ludzie wyglądali jak mrówki.

      – Zgarniarka – poinformował Hawat. – Właściwie jest to wielki ornitopter mający jedno zadanie: donieść kombajn na bogate w przyprawę piaski, a następnie ratować go, kiedy zjawi się czerw pustyni. One zawsze się zjawiają. Zbiór przyprawy odbywa się na zasadzie: dopaść, nachapać się i wiać, z czym się da.

      – Pasuje to jak ulał do moralności Harkonnenów – rzekł książę.

      Śmiech był raptowny i zbyt głośny. W soczewce projektora zgarniarkę zastąpił ornitopter.

      – Te ornitoptery są dość konwencjonalne – mówił Hawat. – Zasadnicze modyfikacje dotyczyły zwiększenia zasięgu. Dodatkowych starań wymagało zabezpieczenie najważniejszych elementów przed piaskiem i pyłem. Zaledwie co trzydziesty ma osłonę. Być może zmniejszono ciężar o wagę generatora tarczy, żeby uzyskać większy zasięg.

      – Nie podoba mi się to pomniejszanie roli tarcz – wymruczał książę i pomyślał: „Czy to jest sekret Harkonnenów? Czy to znaczy, że nie będziemy mogli nawet uciec w chronionych tarczami fregatach, gdyby wszystko obróciło się na naszą niekorzyść?”. Potrząsnąwszy energicznie głową, by odegnać te myśli, powiedział głośno: – Przejdźmy do kosztów wydobycia. Ile wyniesie nasz zysk?

      Hawat przerzucił dwie kartki w swoim zeszycie.

      – Po wycenie remontów i działającego sprzętu dokonaliśmy wstępnej kalkulacji kosztów eksploatacyjnych. Za podstawę przyjęliśmy naturalnie fundusz pomniejszony dla zapewnienia wyraźnego marginesu bezpieczeństwa o koszty amortyzacji. – Przymknął oczy w mentackim półtransie i zaczął: – Koszty utrzymania i płace nie przekraczały za Harkonnenów czternastu procent. Będziemy mogli mówić o szczęściu, jeśli na początek uzyskamy trzydzieści procent. Uwzględniając nowe inwestycje i czynniki wzrostu, łącznie z odsetkami KHOAM i kosztami wojskowymi, nasz zysk skurczy się do sześciu, siedmiu procent, dopóki nie zdołamy wymienić zużytego sprzętu. Potem będziemy w stanie zwiększyć zysk do dwunastu, może piętnastu procent, czyli właściwego poziomu. – Otworzył oczy. – Chyba że mój pan życzy sobie przyjąć metody Harkonnenów.

      – Walczymy o solidną i trwałą bazę planetarną – powiedział książę. – Musimy zadowolić wysoki procent ludności, zwłaszcza Fremenów.

      – Fremenów przede wszystkim – zgodził się Hawat.

      – Nasze panowanie nad Kaladanem – mówił Leto – opierało się na potędze morskiej i powietrznej. Tu musimy zbudować coś, co pozwolę sobie nazwać potęgą pustynną. Może ona obejmować siły powietrzne, ale niewykluczone, że nie musi. Zwracam uwagę na brak tarcz w ornitopterach. – Pokręcił głową. – Harkonnenowie werbowali część swego kluczowego personelu poza planetą. My nie odważymy się na to. Każda przybywająca grupa miałaby swoich prowokatorów.

      – A więc będziemy się musieli zadowolić o wiele mniejszym zyskiem i skromniejszymi zbiorami – powiedział Hawat. – Nasza produkcja w pierwszych dwóch sezonach będzie niższa o jedną trzecią od średniej Harkonnenów.

      – Zatem mamy dokładnie to – rzekł książę – czego się spodziewaliśmy. Musimy szybko zbliżyć się do Fremenów. Chciałbym dysponować pięcioma pełnymi batalionami wojsk fremeńskich przed najbliższym bilansem KHOAM.

      – To niewiele czasu, wasza wysokość – stwierdził Hawat.

      – Dobrze wiesz, że mamy niewiele czasu. Oni się tu pojawią przy najbliższej okazji, wraz z sardaukarami w harkonneńskich mundurach. Ilu ich, twoim zdaniem, zostanie wyekspediowanych, Thufirze?

      – Wszystkiego cztery do pięciu batalionów, wasza wysokość. Nie więcej przy opłatach, jakie Gildia pobiera za przewóz wojska.

      – Zatem pięć batalionów Fremenów plus nasze siły powinno wystarczyć. Urządźmy przed Zgromadzeniem Landsraadu defiladę kilku pojmanych sardaukarów, a sprawy będą się miały zupełnie inaczej, bez względu na zyski.

      – Dołożymy wszelkich starań, wasza wysokość.

      Paul obrzucił ojca spojrzeniem i zatrzymał wzrok na Hawacie. Nagle zdał sobie sprawę z sędziwego wieku mentata, uprzytomnił sobie, że ten stary mężczyzna służy Atrydom od trzech pokoleń. „Jest taki stary…” – stwierdził. Widać to było w łzawym blasku piwnych oczu, w pomarszczonych i ogorzałych od egzotycznych klimatów policzkach, w opadającym łuku ramion, w cienkiej kresce ust zabarwionych na kolor żurawiny sokiem safo.

      „Tak wiele zależy od jednego starego człowieka” – pomyślał Paul.

      – Jesteśmy obecnie w stanie wojny asasynów – powiedział książę – ale nie osiągnęła ona jeszcze zenitu. Thufirze, jak wygląda tutejsza organizacja Harkonnenów?

      – Wyeliminowaliśmy dwustu pięćdziesięciu dziewięciu ich prowodyrów, mój panie. Pozostały nie więcej niż trzy komórki Harkonnenów, w sumie może ze stu ludzi.

      – Ci wyeliminowani przez ciebie słudzy Harkonnenów – zapytał książę – należeli do klasy posiadaczy?

      – Większość była dobrze sytuowana, mój panie. Pochodzili z warstwy przedsiębiorców.

      – Chcę, byś sfałszował świadectwa hołdu opatrzone podpisem każdego z nich – powiedział Leto. – Kopie złóż u sędziego zmiany. Zajmiemy stanowisko, że przebywali tu na fałszywym hołdzie. Skonfiskuj ich własność, zabierz wszystko, eksmituj rodziny. I dopilnuj, żeby Korona dostała swoje dziesięć procent. To musi być absolutnie zgodne z prawem.

      Thufir uśmiechnął się, odsłaniając zabarwione na czerwono zęby za karminowymi wargami.

      – Krok godny twego przodka, mój panie. Wstyd mi, że pierwszy na to