Diuna. Frank Herbert

Читать онлайн.
Название Diuna
Автор произведения Frank Herbert
Жанр Историческая фантастика
Серия s-f
Издательство Историческая фантастика
Год выпуска 0
isbn 9788381887533



Скачать книгу

Weź od niego klucze i listę. Gdyby były jakieś wątpliwości, będę w południowym skrzydle.

      – Jak sobie życzysz, moja pani.

      „Hawat może uważać, że ta rezydencja jest bezpieczna – pomyślała Jessika, odchodząc – ale w tym domu jest coś złego. Czuję to”.

      Nagle zapragnęła zobaczyć się z synem. Ruszyła w kierunku sklepionego wyjścia na korytarz prowadzący do sali jadalnej i skrzydeł mieszkalnych. Szła coraz szybciej, prawie już biegła.

      Mapes przerwała zdzieranie opakowania z głowy byka i spojrzała na plecy odchodzącej.

      – To Ta Jedyna, z całą pewnością – wymruczała. – Biedactwo.

      „Yueh! Yueh! Yueh! – brzmi refren. – Milion śmierci za mało byłoby dla Yuego!”

      – z Historii dzieciństwa Muad’Diba pióra księżnej Irulany

      Drzwi stały otworem i Jessika przestąpiła próg, wkraczając do pokoju o żółtych ścianach. Z lewej strony ciągnęła się niska, obita czarną skórą ława, przy niej były dwa puste regały. Pękate boki wiszącej flaszki na wodę obrastał kurz. Pod prawą ścianą, przy drugich drzwiach, było więcej regałów oraz biurko z Kaladanu i trzy krzesła. Pod oknami dokładnie na wprost Jessiki stał odwrócony do niej tyłem doktor Yueh, zapatrzony na świat za szybą.

      Po cichutku Jessika zrobiła następny krok w głąb pokoju.

      Zauważyła, że Yueh ma wymiętą marynarkę z białą smugą na lewym łokciu, jakby oparł się o kredę. Od tyłu wyglądał jak bezcielesny pajac w za dużej czarnej odzieży, zawieszona w powietrzu karykatura czekająca na poruszenie sznurkami przez lalkarza. Żywa była jedynie kanciasta głowa o długich, hebanowych włosach ujętych na ramieniu w srebrny pierścień Akademii Suka, która obracała się nieznacznie w ślad za jakimiś poruszeniami na dworze.

      Ponownie rozejrzała się po pokoju, nie znajdując śladu syna. Wiedziała jednak, że zamknięte drzwi z prawej strony prowadzą do niewielkiej sypialni, której Paul zapragnął.

      – Dzień dobry, doktorze Yueh – powiedziała. – Gdzie jest Paul?

      Yueh skinął głową, jakby pozdrawiał kogoś za oknem, i nie odwracając się, rzekł nieobecnym tonem:

      – Twój syn był zmęczony, Jessiko. Odesłałem go do sąsiedniego pokoju, by odpoczął.

      Nagle zesztywniał, odwrócił się raptownie, a wąsy opadły mu na purpurowe wargi.

      – Wybacz, moja pani! Myślami byłem bardzo daleko… Nie chciałem, żeby to zabrzmiało tak poufale.

      Uśmiechnęła się, podnosząc prawą rękę. Przez chwilę obawiała się, że doktor może uklęknąć.

      – Daj spokój, Wellingtonie.

      – Żeby tak się odezwać do ciebie… ja…

      – Znamy się już sześć lat – powiedziała. – Najwyższy czas, by w cztery oczy dać sobie spokój z etykietą minionego okresu.

      Yueh zdobył się na wątły uśmiech. „Wygląda na to, że mi się udało. Teraz będzie uważała, że każde moje niezwykłe zachowanie wynika z zakłopotania. Nie będzie się doszukiwać głębszych motywów, skoro już zna odpowiedź”.

      – Zdaje się, że bujałem w obłokach – rzekł. – Obawiam się, że kiedy tylko… robi mi się ciebie szczególnie żal, myślę o tobie jako o… no, Jessice.

      – Żal ci mnie? Dlaczego, u licha?

      Doktor wzruszył ramionami. Dawno temu zdał sobie sprawę, że w przeciwieństwie do jego Wanny Jessika nie jest obdarzona całkowitym zmysłem prawdy. Mimo to, jeśli tylko się dało, w jej obecności trzymał się prawdy. Tak było bezpieczniej.

      – Widziałaś tę planetę, moja… Jessiko. – Zająknął się przy imieniu, ale brnął dalej: – Jakże jałowa po Kaladanie. I ci ludzie! Te mieszczki, które mijaliśmy po drodze, zawodzące pod swymi zasłonami. Jak one na nas patrzyły!

      Jessika złożyła ręce na piersiach, wyczuwając tam krysnóż, ostrze wytoczone, jeśli wierzyć doniesieniom, z zęba czerwia pustyni.

      – To dlatego, że jesteśmy dla nich obcy: inni ludzie, inne obyczaje. Znali jedynie Harkonnenów. – Ominęła go spojrzeniem, wyglądając przez okno. – Co tam wypatrzyłeś?

      Odwrócił się w jej kierunku.

      – Ludzi.

      Jessika przeszła przez pokój, stanęła u jego boku i spojrzała na lewo, w stronę fasady budynku, tam gdzie patrzył Yueh. Zobaczyła dwadzieścia drzew palmowych rosnących w rzędzie, a pod nimi wymiecioną do czysta ziemię. Tarczowy parkan odgradzał je od drogi, którą przechodzili ludzie w dżubbach. Pomiędzy sobą a ludźmi Jessika wyłowiła ledwo uchwytne migotanie powietrza – od tarczy domowej – i zaczęła oglądać tłum przechodniów, zastanawiając się, dlaczego tak zainteresowali Yuego.

      Zauważyła prawidłowość i aż przycisnęła dłoń do policzka: spojrzenia, jakimi przechodnie mierzyli drzewa palmowe! Zobaczyła w nich zawiść, trochę nienawiści… a nawet nadzieję. Wszyscy wlepiali oczy w palmy z tym samym wyrazem.

      – Wiesz, co oni myślą? – zapytał Yueh.

      – Uprawiasz czytanie w myślach?

      – W ich myślach – powiedział. – Oni spoglądają na te drzewa i myślą: „Tam jest nas stu”. To właśnie myślą.

      Obróciła ku niemu zaintrygowaną twarz.

      – Dlaczego?

      – To daktylowce – rzekł. – Jedna palma daktylowa potrzebuje czterdzieści litrów wody dziennie. A człowiek zaledwie osiem. Przeto palma równa się pięciu ludziom. Tam jest dwadzieścia palm, a zatem stu ludzi.

      – Lecz niektórzy z nich spoglądają na drzewa z nadzieją.

      – Oni mają jedynie nadzieję, że spadnie trochę daktyli, tyle że to nie sezon.

      – Patrzymy na tę planetę zbyt krytycznym okiem – powiedziała. – Ona jest naszym niebezpieczeństwem, lecz i nadzieją zarazem. Na przyprawie możemy się wzbogacić. Z pełną kiesą możemy urządzić ten świat, jak nam się spodoba. – I zaśmiała się z siebie w duchu: „Kogo ja usiłuję przekonać?”. Śmiech przedarł się przez krąg jej myśli, kruchy, niewesoły. – Ale bezpieczeństwa się nie kupi – dodała.

      Yueh odwrócił się od niej, by nie widziała jego twarzy. „Gdyby tylko można było nienawidzić tych ludzi, zamiast ich kochać!” – pomyślał. Swoim zachowaniem Jessika pod wieloma względami przypominała mu Wannę. Jednak ta myśl narzucała własne rygory, umacniając go w dążeniu do wyznaczonego celu. Kręte są drogi okrucieństwa Harkonnenów. Może Wanna żyje. Musi się przekonać.

      – Nie martw się o nas, Wellingtonie – powiedziała Jessika. – To nasza sprawa, nie twoja.

      „Ona myśli, że się martwię o nią! – Mruganiem powstrzymał łzy. – Martwię się, oczywiście, ale muszę stanąć przed tym szatańskim baronem po wykonaniu zadania i wykorzystać swoją jedyną szansę uderzenia wtedy, gdy będzie najsłabszy: w momencie triumfu!”

      Westchnął.

      – Nie obudzę Paula, jeśli do niego zajrzę? – spytała.

      – Bynajmniej. Dałem mu środek nasenny.

      – Dobrze znosi zmianę?

      – Jest tylko nieco przemęczony. I podekscytowany, ale któryż piętnastolatek by nie był w tej sytuacji. – Podszedł do drzwi i otworzył je. – Jest tutaj.

      Podążywszy