Diuna. Frank Herbert

Читать онлайн.
Название Diuna
Автор произведения Frank Herbert
Жанр Историческая фантастика
Серия s-f
Издательство Историческая фантастика
Год выпуска 0
isbn 9788381887533



Скачать книгу

staje u jego boku. Popatrzyła na matkę wielebną i spytała:

      „Nie widzisz żadnej nadziei, wasza wielebność?”

      „Dla ojca nie. – I stara kobieta gestem uciszyła Jessikę, spoglądając z góry na Paula. – Wyryj to sobie w pamięci, chłopcze: świat wspiera się na czterech filarach – podniosła cztery palce z wielkimi knykciami – na naukach mądrych, na sprawiedliwości wielkich, na modlitwach prawych i na waleczności dzielnych. Ale to wszystko jest niczym – zwinęła palce w pięść – bez władcy, który posiadł sztukę władania. Przyjmij to jako naukę tradycji, w jakiej zostałeś wychowany”.

      Tydzień minął od tamtego dnia z matką wielebną. Jej słowa dopiero zaczynały w pełni docierać do Paula. Siedząc teraz w sali treningowej z Thufirem Hawatem, poczuł bolesne ukłucie strachu. Spojrzał przez stół na zmarszczone brwi mentata.

      – Gdzież to tym razem bujałeś w obłokach? – zapytał Hawat.

      – Widziałeś matkę wielebną?

      – Tę jędzę prawdomówczynię z Imperium? – Oczy mentata ożywiła ciekawość. – Widziałem.

      – Ona… – Paul zawahał się, stwierdziwszy, że nie potrafi opowiedzieć Hawatowi o swojej próbie. Zahamowania tkwiły w nim zbyt głęboko.

      – Tak? Co ona?

      Chłopak odetchnął dwukrotnie pełną piersią.

      – Ona powiedziała pewną rzecz. – Zamknął oczy, przywołując słowa, a kiedy zaczął mówić, nieświadomie przybrał ton starej kobiety: – „Ty, Paul Atryda, potomek królów i syn księcia, musisz się nauczyć władać. Jest to coś, czego nie umiał żaden z twoich przodków”. – Otworzył oczy. – To mnie rozzłościło i powiedziałem, że mój ojciec włada całą planetą. A ona na to: „On ją traci”. Wtedy stwierdziłem, że ojciec dostaje bogatszą planetę. A ona: „Ją też straci”. Chciałem biec i ostrzec ojca, ale ona powiedziała, że już został ostrzeżony: przez ciebie, matkę, przez wielu ludzi.

      – To prawda – mruknął Hawat.

      – Więc dlaczego wyjeżdżamy? – zapytał Paul.

      – Bo tak każe Imperator. I ponieważ wbrew temu, co powiedziała ta jędza donosicielka, jest nadzieja. Co jeszcze wytrysnęło z tej antycznej krynicy mądrości?

      Paul spuścił oczy na swą prawą dłoń zwiniętą w pięść pod stołem. Siłą woli zmusił mięśnie do powolnego rozluźnienia. „Ona jakoś trzyma mnie w garści – pomyślał. – Ale jak?”

      – Zapytała mnie, co to znaczy władać – rzekł. – Więc jej powiedziałem, że to znaczy rozkazywać. A ona odparła, że muszę się czegoś oduczyć.

      „Tutaj trafiła bez pudła” – pomyślał Hawat. Skinął głową Paulowi, by mówił dalej.

      – Oznajmiła, że władca musi się nauczyć przekonywać, a nie zmuszać. Że musi wyłożyć na stół swój najbielszy obrus, by przyciągnąć najlepszych ludzi.

      – A jak jej zdaniem twój ojciec przyciągnął takich ludzi jak Duncan i Gurney? – zapytał Hawat.

      Chłopak wzruszył ramionami.

      – Następnie dodała, że władca musi się nauczyć języka swojego świata, odmiennego dla każdej planety. Sądziłem, że ma na myśli to, że na Arrakis nie mówią w galachu, lecz powiedziała, że chodzi o coś zupełnie innego. Powiedziała, że chodzi jej o język kamieni i roślin, język, którego nie słyszy się uszami. Odparłem, że to właśnie doktor Yueh nazywa tajemnicą życia.

      Hawat zachichotał.

      – Jak to przełknęła?

      – Wyglądała na wściekłą. Stwierdziła, że to nie problem do rozwiązania, lecz rzeczywistość do przeżycia. Przytoczyłem jej więc pierwsze prawo mentata: „Nie można zrozumieć procesu przez zatrzymanie go. Zrozumienie musi podążać z biegiem procesu, musi się przyłączyć i płynąć razem z nim”. Wydaje się, że tym ją usatysfakcjonowałem.

      „Chyba już mu przechodzi – pomyślał Hawat – ale ta stara czarownica nastraszyła go nie na żarty. Po co to zrobiła?”

      – Thufirze – spytał Paul – czy Arrakis będzie taka zła, jak ona mówi?

      – Nic nie może być aż tak złe – odparł mentat i uśmiechnął się z przymusem. – Weźmy na przykład tych Fremenów, pariasów pustyni. Na podstawie wstępnej, szacunkowej analizy mogę ci powiedzieć, że jest ich dużo, dużo więcej, niż podejrzewa Imperium. Ludzie żyją tam, chłopcze, całe mnóstwo ludzi, i – przytknął żylasty palec do oka – wściekle nienawidzą Harkonnenów. Ale o tym ani mru-mru, chłopcze. Mówię ci to tylko jako pomocnik ojca.

      – Ojciec opowiadał mi o Salusie Secundusie. Wiesz, Thufirze, to wyglądało jak Arrakis… może nie aż tak źle, ale bardzo podobnie.

      – Niewiele w istocie wiemy o dzisiejszym Salusie Secundusie – powiedział Hawat. – Wiemy jedynie, jaki był dawno temu… z grubsza, lecz z tego, co wiadomo, masz rację.

      – Czy Fremeni nam pomogą?

      – Niewykluczone. – Mentat wstał. – Lecę dziś na Arrakis. Tymczasem uważaj na siebie przez wzgląd na starego człowieka, który ma do ciebie słabość, dobrze? Przejdź tu, na drugą stronę, jak grzeczny chłopiec i siądź twarzą do drzwi. Nie sądzę, żeby ci coś groziło na zamku, tylko chciałbym, abyś nabrał tego nawyku.

      Paul wstał z krzesła i obszedł stół.

      – Wyjeżdżasz dzisiaj?

      – Dziś to dziś, a jutro ty pójdziesz w moje ślady. Następnym razem spotkamy się już na twoim nowym świecie. – Złapał Paula za prawy biceps. – Rękę do noża mamy zawsze wolną, no nie? I tarczę na maksimum.

      Puścił chłopaka, klepnął go w ramię, zakręcił się na pięcie i szybkim krokiem pomaszerował w stronę drzwi.

      – Thufirze! – krzyknął Paul.

      Hawat odwrócił się w progu.

      – Nie siadaj tyłem do żadnych drzwi – powiedział młodzieniec.

      Uśmiech rozlał się po pomarszczonej, starej twarzy.

      – Tego nie zrobię, chłopcze. Możesz mi wierzyć.

      I wyszedł, delikatnie zamykając za sobą drzwi.

      Paul usiadł tam, gdzie przedtem siedział Hawat, i uporządkował swoje papiery. „Jeszcze tylko jeden dzień” – pomyślał. Rozejrzał się po sali. „Wyprowadzamy się”. Znienacka myśl o wyjeździe nabrała realnych kształtów jak nigdy dotąd. Przypomniał sobie coś jeszcze, co stara powiedziała o świecie jako sumie wielu rzeczy – ludzi, ziemi, roślin, księżyców, przypływów, słońc – tej nieznanej sumie zwanej naturą, będącej podsumowaniem bez żadnego poczucia teraźniejszości. I zadumał się, pomyślawszy: „Co to jest »teraźniejszość«?”.

      Drzwi naprzeciwko niego otworzyły się z hukiem i wtoczył się przez nie brzydki wielkolud poprzedzany naręczem oręża.

      – Co widzę! – zawołał Paul. – Gurneyu Hallecku, awansowałeś na zbrojmistrza?

      Halleck zamknął drzwi obcasem.

      – Wolałbyś, bym przyszedł pobawić się z tobą, wiem.

      Zlustrował pomieszczenie i dostrzegł, że byli już w nim ludzie Hawata, przeczesali wszystko i upewnili się, że jest bezpieczne dla syna księcia. Wszędzie widział ledwo uchwytne zakodowane znaki.

      Paul obserwował, jak zataczający się brzydal z ładunkiem broni wprawia się