Ozimina. Wacław Berent

Читать онлайн.
Название Ozimina
Автор произведения Wacław Berent
Жанр Повести
Серия
Издательство Повести
Год выпуска 0
isbn



Скачать книгу

przesycona mglistym pomrokiem wnętrza osiadła zaledwie nalotem czerwonym na tafli lustrzanej, nie wnikając w jej głąb ciemną.

      Otrząsła się ze swych myśli i z wyrazem niechęci ku sobie jęła szybkimi ruchami upinać włosy.

      Na palenisku osunęło się kilka bierwion, dobywając z zarzewia płomienie ostatnie, tak wartko trzepoczące się ognistymi skrzydły42, tak żwawe w iskier warkoczach, niby w tańcu rozwianych, że ta ich chyżość i swawola zadrwiły – wydało się Ninie – z jej smętku. I póty szydziły z niej, aż nie ujęły wargom tego odęcia w zasępieniu. Zaśmiała się jak dziecko: wraz ze łzawym podrywem – w piersi nie wiadomo skąd zabłąkanym, a myślom zgoła obcym.

      Jakby z dalekich mroków zwierciadła wynurzona, skoczyła w lustrzane odbicie w przypochlebnych ruchach postać długa, zaświeciła w odbiciu białą plamą gorsu i kolącym błyskiem małych oczu.

      – Ach, to znowuż pan? Boże, jak ja się przestraszyłam – mówiła zupełnie spokojnie. – Pan chyba myszą wyskoczył z ciemnego kąta lub nietoperzem przypadł od świecy tam.

      Nie odwracała się nawet ku niemu, obserwując tylko spod powiek jego odbicie lustrzane. Ruchliwe i ostre jak świderki oczy łysego pana śmiały się jakby chytrym posiadaniem jakichś sekretów, a na zajęczych jego wąsach dygotały przemilczenia ciekawe. I koło ust dziewczyny na przekór pogardliwemu wejrzeniu błąkać się znów począł uśmiech, niby żuk natrętny, przypadać do kątów warg i przemykać po policzkach ku oczom zawsze wpółprzymkniętym.

      Jego stać było na razie tylko na nieokreślone pomruki aprobaty: w czerwonej poświacie bijącej od komina złocił się śniady puch na szyi dziewczyny i prześwietlały zwiewne kosmyki włosów pod uszami.

      – Niech no pan spojrzy! – krzyknęła nagle. – Tam w głębi lustra coś się rusza. Jeszcze naprawdę nietoperz… Cha! cha! – zaśmiała się mimo drgawki niespokojnej w gardle. – Lub może drugi, taki sam.

      – Przeciąg – mruknął – i płomyk świecy drga w odbiciu – tłumaczył spojrzawszy niechętnym zezem na to jej zatrzepotanie się dziwne.

      – Cha! cha! cha! – chichotała, zła równocześnie na siebie, że tego śmiechu opanować nie potrafi.

      Przez uchylone drzwi wsunął ciekawą głowę pan Szolc, a ujrzawszy ich oboje, wywinął się elastycznie na środek pokoju.

      „Już pan tu jest?” – witał Horodyskiego chytrym przymrużeniem oczu.

      Obaj ci panowie wydali jej się w tej chwili tak ogromnie, tak niewypowiedzianie zabawni, że… Cha-cha-cha! i cha-cha-cha! – zataczała się od śmiechu.

      – Ale – doskoczył pan Horodyski do pana Szolca i pochyliwszy się w pałąk, ściskał jego krępą figurę ponad brzuchem. – Mój kochany panie, ten obrazek w breloku! Pani wyrażała już pewne zaciekawienie.

      – Ja nic nie mówiłam! – krzyknęła jakby w przerażeniu. „Nie – pomyślała równocześnie – ci dwaj panowie, ściskający się jak czuła para: Cha-cha-cha!…”

      – Ja tego pokazać nie mogę – zażegnywał się i zastawiał dłońmi pan Szolc, by wnet potem wyjąć z kieszeni kamizelki złoty zegarek z krótką dewizką i uwieszonym na niej brelokiem w formie gwiazdki. – Chyba tak na dłoni. Niech Bóg broni pod światło.

      – A drażnią kobiety jak koty – spadło z warg Niny w nadąsaniu nagłym.

      – Jak kotki – poprawił pan Horodyski. – Że też ja nigdy jeszcze nie widziałem pani oczu, że też pani ma zawsze przymknięte powieki.

      – Nie! – szarpnęła się nagle całym ciałem w kurczowym prawie podrzucie. – O, ja nie mogę znieść tego spojrzenia! – doskoczyła do pana Horodyskiego. – I tych pańskich wąsów: długich, rzadkich, ostrych – właśnie jak u kota… O, ja bym pana biła! – wyskoczyło z ust z przerażeniem dla niej samej.

      Łysy pan parsknął w krótki śmiech i zdławił się nim, bo opadłszy w fotel, zamilkł prawie: w tak częstych i tłumionych drgawkach śmiało się całe ciało jego. A ramiona wywijały mu się w tej radości ponad głową jak skrzydła wiatraka.

      – Ależ temperamencik!…

      Wszystko, co Ninę bawiło jeszcze przed chwilą tak niepomiernie w szalonych wybuchach niemądrego śmiechu, wszystko to stało się nagle nieznośnym, dokuczliwym i drażniącym aż do łez hamowanych, do spazmu chwytającego za gardło. Wystarczył jeden rzut oka na pana Szolca, aby się w wargi zacisnęła uparta nagle zawziętość: im, sobie, światu całemu na złość.

      – Teraz niech mi pan pokaże ten obrazek – rzekła, siląc się na spokój.

      A że się certował i jak fryga koło niej kręcił:

      – Teraz ja chcę! – krzyknęła nagle, tupiąc nogą. I sprężyła się cała przed nim.

      Panowie przerzucili się znaczącym spojrzeniem, bo oto powieki dziewczyny rozchyliły się po raz pierwszy, ukazując małe jak grochy, złotoczarne, złe, niespokojne źrenice43.

      W skok znalazła się przy panu Szolcu i wyrwała mu z kamizelki zegarek z brelokiem; lecz ledwo ramię podniosło się z nim do świecy, opadło gwałtownie – rozeszły się palce ręki, opuszczonej w sprężeniu odrazy.

      Pan Szolc schylał się po swą zgubę. I jakby nie prostując się wcale, przepadł z pokoju. Panu Horodyskiemu podrzuciły się aż długie nogi na fotelu, a ptasia głowa dziobała w torsji śmiechu własne kolana, kłuła je jak sęp padło44, kołysząc tylko łysym ciemieniem.

      Ktoś poruszył drzwiami – długi pan stropił się wnet, zakręcił i znikł: myszą skrył się do nory, nietoperzem utonął w mrokach zwierciadła, z których był wystąpił. I jak mysz, jak nietoperz pozostawił po sobie tylko odór swój: woń pomady i tłustych perfum, męski zapach, starokawalerski „bukiet”.

      Na kominku dogasały tymczasem głownie, osuwała się ze zwierciadła pulsująca łuna, pozostawiając na nim tylko żółty blask świecy, a na tej chłodnej powierzchni odbicie jej twarzy, jak gdyby nagle nie do poznania zmienionej.

      Pulsujące płomienie policzków przyblakły, odbite w zmąconej toni; psota, co błąkała się po nich nieustannie, zgasła niby płomień zdmuchnięty; w bruzdach, jakie pozostawiła po sobie, osadzała się przekorność wzgardliwa, spoglądająca przed się otwartymi oczami i twarzą, rzekłbyś, nagą; jak gdyby te spojrzenia i gawędy rozdarły niedostrzeżony przez innych woal, szeroko rozchyliły powieki, przygasiły lica, by spod tęczowych baniek pustoty i rojenia wywabić niepokój cielesności dojrzałej.

      Otrząsła45 się gwałtownie grzywą i imała46 włosów przed lustrem. Lecz ramiona opadły wnet jak ołowiane ciężary. Przysiadła na fotelu, szukając w tym osłabieniu oparcia; głowa zwisła na piersi.

      Znikła gdzieś ta rześkość rytmiczna sprzed niedawna, to urastanie w lekkości radosnej, ta krwi otucha serdeczna. Jej rytmy szparkie z tętnic na nerwy przeskoczyły oto i, trzepoczące się przed chwilą w śmiechach niepohamowanych, pulsują teraz w drgawce wewnętrznej, rade jakby rozprząc wszystkie spoidła cielesnego ładu i stępiwszy myśli, wyostrzyć, przeczulić zmysły niespokojne, każąc im słyszeć, czuć, przeczuwać przez ściany dziesiąte – wyolbrzymiać wrażenie każde.

      Oto myślą bezładna, czuciem apatyczna – wszystkimi zmysłami natomiast w dwójnasób czujna, słyszy z daleka kroków miarowych chód tak siebie pewny, że wszystko naokół drgać z lekka poczyna w ten rytm, zwiastując niby marsza tłumioną muzykę tych kroków stęp coraz to bliższy.

      Mocno wybija się idący



<p>42</p>

skrzydły – dziś popr. forma N. lm: skrzydłami. [przypis edytorski]

<p>43</p>

źrenice – tu w znaczeniu: tęczówki. [przypis edytorski]

<p>44</p>

padło – padlina. [przypis edytorski]

<p>45</p>

otrząsła – dziś popr. forma 3.os.lp r.ż.: otrząsnęła. [przypis edytorski]

<p>46</p>

imać – brać; tu: dotykać. [przypis edytorski]