Название | Lili |
---|---|
Автор произведения | Reymont Władysław Stanisław |
Жанр | Рассказы |
Серия | |
Издательство | Рассказы |
Год выпуска | 0 |
isbn |
Ale co my teraz poczniemy z sobą?
– Raz… dwa… trzy… Nie wiem, to już Józia głowa – odpowiedziała Korczewska, pochylając się nad szydełkową robótką. – Józio dobrze myśli o nas. Kończę te serwety, bo prezydentowa obiecała mi sprzedać. Raz… dwa… trzy… – liczyła po cichu i tak się zatopiła w robocie, że nie widziała wzburzenia Gałkowskiej, która prędko i niecierpliwie biegała po pokoju; tak niecierpliwie, aż wielka, jasna peleryna, którą miała na ramionach, fruwała za nią, wydęta, i uderzała w twarz młodego chłopaka, siedzącego pod piecem.
– Jańciu! myślże co, przecież jesteś mężczyzną – zawołała przyduszonym głosem, stając przed nim.
– Jestem mężczyzną, to się wie… a zaraz będę myśleć, tylko papierosa wypalę – odpowiedział drwiąco, puszczając jej w oczy kłąb dymu.
Gałkowska uderzyła go oczami i siadła obok Korczewskiej na koszu, okrytym dywanikiem z różnokolorowych skrawków.
– Zdaje mi się, że zrobiliśmy wielkie głupstwo, odchodząc od Stobińskiego. Korczyński mógł rozbić towarzystwo, bo państwo macie fundusze… macie protektorów… macie swoje plany…
– Mamy figę marynowaną. Pleć, pani, pleć… raz… dwa… Mamy fundusze! Józio wczoraj zastawił futro!… trzy… cztery…
– Ale cóż my zrobimy? My, którzy futer nie mamy do zastawienia! Cały tydzień już się nie gra! Wie pani, pisał dzisiaj Oleś do Jańcia, że onegdaj grali w Kole, spektakl był nabity, mieli w kasie osiemdziesiąt rubli! Osiemdziesiąt rubli! – powtórzyła z naciskiem. – Gdybyśmy byli razem, to mielibyśmy na markę1 najmniej po pół rubla – dodała z żalem.
– Jedź pani do nich, zaangażują panią z pocałowaniem ręki, weźmiesz wszystkie bohaterki… zagrasz po Lili wszystkie naiwne… – szeptała cicho, z drwiącym uśmieszkiem Korczewska, rozprostowując na kolanie skończone kółko.
– Pani tak mówisz, jakbym ja, Gałkowska, nie była aktorką na stanowisku, tylko pierwszą lepszą krowientą2!
– Ależ ja nic nie mówię! Niechże mnie Bóg broni, żebym co mówiła…
Gałkowska porwała się z kosza i znowu biegała po pokoju. Jej sinawa twarz, chuda i brzydka, obsypana pudrem, pokryła się mocnymi wypiekami irytacji, a wielkie, wypłowiałe, okrągłe oczy, silnie podczernione i otoczone dokoła całą siecią zmarszczek, zamgliły się łzami.
– Mieszkanie za cały miesiąc niezapłacone, to mniejsza, ale jeść nie ma kupić za co, kredytu nie mamy już za grosz. Jańcio wczoraj sprzedał za parę groszy coś z laubzegi3, ja dzisiaj zastawiłam salopę4, a na jutro nie ma już ani co sprzedać, ani zastawić… I kto to wszystko znosi! kto tak cierpi! Ja, Gałkowska, aktorka na stanowisku! To już chyba koniec świata!
Oparła się o parapet i wsadziła twarz w okno, żeby ukryć łzy, które się jej gwałtem wydobywały spod powiek, i to bolesne, rozpaczliwe łkanie, jakie wstrząsało całą jej chudą postacią. Patrzyła potem chwilę bezmyślnym wzrokiem w zaśnieżony, biały świat, aż jakieś postanowienie mocne ją poderwało z miejsca, bo się rzuciła na pokój i zawołała energicznie:
– Wiem, co robić! Jańciu! Chodźmy!
I szła przez pokój z majestatem Elżbiety z Hrabiego Essexa5, którą grywała. Jańcio niechętnie się podniósł i troskliwie obciągał bardzo delikatne, letnie palto, w którym chodził.
– Raz… dwa… Zaczekajcie. Józio zaraz przyjdzie. Mają się wszyscy zebrać, to się naradzimy, trzy… cztery… Grabiec pisał, że chciałby nas wszystkich angażować, a w każdym razie coś się postanowi. O, już ktoś idzie!…
Jakoż w tej chwili drzwi się otwarły i z całą falą śniegu i wiatru wpadła młoda dziewczyna, a za nią elegancki, przystojny mężczyzna.
– Dzień dobry! Jezus! taki śnieg! taki wiatr! tak zimno! Mam pełne buciki śniegu. Przechodząc koło apteki, spojrzałam na tego pigularza6 ryżego i bach… w całą kupę śniegu się przewróciłam. Pan Zakrzewski ledwie mnie wyciągnął – mówiła prędko, tupiąc nogami, otrzepując się ze śniegu, witając z kobietami i kręcąc się po pokoju, który napełniła wesołą wrzawą. – Jańciu, puść mnie do pieca i nie patrz! Muszę zdjąć buciki! Ale i panu nie wolno… nie wolno… – zawołała do swojego towarzysza i zerwawszy się od pieca w jednym buciku tylko, odwróciła go plecami do siebie. – Patrz pan na Gałkowską, ślicznie się dzisiaj zrobiła! Jańciu, patrz w szydełko pani Korczewskiej! – wołała ze śmiechem, zdejmując drugi bucik, wysypała śnieg i oparła maleńkie nóżki w czarnych pończochach na ciepłych drzwiczkach, oglądając się przy tym co chwila, czy kto nie patrzy.
– Ho! ho! Lili ma nowe futerko! Dobry „bębenek”7 z tego obywatela – dodała ciszej Gałkowska, oglądając dziewczynę z uwagą pełną zazdrości.
– Przerobione z mamy! – zawołała Lili wesoło i spojrzawszy na Zakrzewskiego, który stał jak słup na środku pokoju, odwrócony do niej plecami, roześmiała się głośno; ogromne, błękitne oczy strzeliły niepohamowaną wesołością, włożyła szybko buciki, zerwała z głowy futrzany czarny kołpaczek8 i rzuciła nim w twarz Jańcia, który nieznacznie się jej przypatrywał i gryzł papierosa, poprawiła grzebyki w jasnych jak len, popielatych włosach, które niesfornymi kosmykami, nastroszone, puszyste, spadały jej na czoło, zakrywały skronie i jak popielate płomyki pełzały po białym karku, wychylającym się z zielonej sukiennej bluzki, ściśniętej paskiem w stanie.
Wytarła wilgotną od śniegu twarz i obciągała bardzo starannie bluzkę.
– Lili nie ma dzisiaj gorsetu! – szepnął Jańcio cynicznie.
– Łobuz! Dyrektorowo! niech on nie patrzy na mnie! – zawołała, rumieniąc się i osłaniając skrzyżowanymi rękami piersi, bo przez cienkie sukno rysowały się zbyt wyraziście.
Korczewska roześmiała się, nie podnosząc oczów9 znad kółka, a Gałkowska obejrzała ją przymrużonymi złośliwie oczami i rzuciła pobłażliwie:
– Nigdy nie wychodzi z roli naiwnej! Mascota10! – dodała ciszej i urągliwiej.
Lili nie słuchała, okryła ramiona jakąś podartą chustką Korczewskiej i usiadła na koszu. Siedziała czas jakiś w milczeniu, tylko bujała zajadle nogami i biegała oczami po ścianach pokoju, malowanych w ordynarny niebieski deseń, po którym ściekały od sufitu brudnożółte smugi wilgoci, po łóżku, okrytym szydełkową kapą i stosem coraz mniejszych poduszeczek, przez których szydełkowe poszewki przeświecała purpura wsypek; wielki dywan z różnokolorowych sukiennych kwadratów wisiał nad łóżkiem i stanowił tło dla obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej i dla kilkunastu fotografii Korczewskiego w różnych rolach, oprawionych w laubzegowe ramki11.
– Mieliście radzić, to radźcie, słucham! – zawołała niecierpliwie. – Zakrzewski, chodź no pan! Jakie pan ma włosy! ha! ha! – Śmiała się, bijąc piętami w kosz.
Zakrzewski przejrzał się w lusterku i zaczął śpiesznie przygładzać włosy.
– Chodź pan do mnie. Dawaj pan grzebień, prędko!
Zakrzewski usiadł obok niej, a ona, że było jej za wysoko, uklękła na koszu i zaczęła mu czesać włosy, obracając głowę na wszystkie strony.
– Raz… dwa… dobre dzieci… śliczne dzieci… – szepnęła Korczewska pobłażliwie.
– Scena z wodewilu12! Lili dobrze robi naiwną!
– Pilnuj pani lepiej swojego Jańcia, a nie moich ról – odpowiedziała spokojnie dziewczyna, czesząc dalej.
– Pani się do mnie nie wtrącaj, ja jestem aktorka na stanowisku. Jańciu, przecież jesteś mężczyzną, i pozwalasz krowientom ubliżać swojej
1
2
3
4
5
6
7
8
9
10
11
12