Название | Kim |
---|---|
Автор произведения | Редьярд Киплинг |
Жанр | Повести |
Серия | |
Издательство | Повести |
Год выпуска | 0 |
isbn |
Zdawać by się mogło, że to kalambur – jakby jowialny Bengalczyk Hurree Babu, wyznawca filozofii Herberta Spencera, niesyt triumfów w „urzędowej” angielszczyźnie, nauczył się mówić po polsku i próbował u nas krzewić filozoficzne spekulacje. Tymczasem nie! Pytanie powyższe zadaje sobie raz po raz sam tytułowy bohater niniejszej powieści, młodociany Kimball O'Hara. Odpowiedzią zaś na to pytanie jest – cała książka.
Kimże jest więc Kim? Jest przede wszystkim – tak go najczęściej zwą – przyjacielem całego świata; zupełnie jak w znanej bajce Krasickiego:
bardzo go tam zwierzęta lubiły,
i on też używając wszystkiego z weselem
wszystkich był przyjacielem…
Kochają go wszyscy: i fakirzy spod Taksalskiej Bramy, i przekupki, i wieśniacy, kocha go stary wiarus, w którym chłopak ożywił wspomnienia wojenne, kocha Kamboh, któremu on syna cudownie uzdrowił zwykłą chininą, kocha dobrotliwy ojciec Wiktor, kocha z głupia frant pułkownik Creighton, kocha (aż o to wybucha scena zazdrości) lekarz pereł Lurgan sahib i wspomniany hakim Hurree Babu, nie mówiąc już o innych, „cyfrowanych” tylko kolegach z tajemniczego „departamentu”. Kocha go kobieta z Kulu, choć mu wymyśla, kocha i kobieta z Shamlegh, choć poprzysięgła nienawiść sahibom (przyczyny tej nienawiści opowiedział Kipling w noweli Lispeth w Gawędach spod Himalajów). Kochały go i kochają nieprzeliczone rzesze czytającej publiczności, i to nie tylko angielskiej, wśród której rozeszły się już setki tysięcy egzemplarzy arcydzieła Kiplingowego – ale i polskiej, która niegdyś była zmuszona czytać tę powieść w najokropniejszym i najlichszym ze wszystkich tłumaczeń (niechże Kim wspaniałomyślnie przebaczy owym „tłumaczom”, jak lama Teshoo przebaczył bezbożnym cudzoziemcom, co go spoliczkowali!)… tłumaczeniu okrojonym i wypranym ze wszystkiego, co żywe, barwne i piękne. Ale najgorętszych, najwierniejszych przyjaciół miał Kim trzech: koniarza Mahbuba Alego, lamę Teshoo, a wreszcie – niżej podpisanego tłumacza.
Wyrażając się stylem nieco algebraicznym, można by powiedzieć, że trzy główne osoby powieści: Mahbub, Kim i lama, tworzą razem proporcję ciągłą; jak bowiem Mahbub umie na swoją korzyść obrócić nieświadomość Kima, tak też i Kim ze swej strony nieraz zręcznie wyzyskuje naiwność lamy. Ten sui generis „taniec czynowników” jest jednocześnie stopniowaniem psychiki, dążeń i upodobań trzech wspomnianych osób: z jednej strony materialista-mahometanin, z drugiej idealista-buddyjczyk1, pomiędzy zaś nimi, jak na rozdrożu, stoi mały Irlandczyk, któremu „i to pachnie i to nęci”. Nie dziwota, że niekiedy, nie rozumiejąc dobrze swej drogi zapyta sam siebie: „Kimże jest Kim?”. W tym założeniu należy, moim zdaniem, upatrywać główną oś architektoniczną tej iście klasycznej powieści, głębszej i bardziej spoistej, niż się niejednemu zdaje. Piszę o tym dlatego, że w jednym dość pedantycznym (oczywiście niemieckim) studium o Kiplingu spotkałem twierdzenie, jakoby „Kim” był „niepowiązany w budowie”.
Świat „departamentu”, który stanowi jedną z głównych akcyj2 niniejszej powieści, zajmował nieraz autora „Departmental Ditties”, co więcej, był jednym z wielu jego discoveries (odkryć) literackich, tak jak było nim kiedy indziej odkrycie poezji życia koszarowego. Dał on autorowi możność wskrzeszenia i istotnego ożywienia obumarłych pono3 (tak mówili krytycy) przeżytych i rzekomo nieprawdopodobnych „sposobów” cechujących dawną komedię, jak: qui pro quo, podsłuchiwanie cudzych tajemnic, przebieranie się za inną osobę itd.; arcyrealista Kipling dowiódł, że te właśnie, tak od czasów realizmu potępiane, szczegóły mogą być najzupełniej realne, ba, doniosłe w skutkach, oddziaływające na los całych państw i narodów. Ponadto właśnie dzięki nim można realniej i dokładniej niż jakąkolwiek inną drogą poznać krajobraz, życie i obyczaje niemal całych Indii.
To zwiedzanie Indii – owa „droga zbawienia” najczęściej mimo woli współmierna z drogą ponęt doczesnych – stanowi drugą główną akcję Kima. Drogą tą kroczą dwaj ludzie – jeden do tańca, drugi do różańca – którzy kontrastem swoich charakterów i upodobań przypominają nieco kontrast Don Kiszota i Sanczo Pansy; tylko gdy w romansie Cervantesa giermek-wyjadacz jest opasły i niezgrabny, a męstwem nie grzesząc, panu swojemu rzemiosło rycerskie zostawuje4, to „chela” tybetańskiego lamy-marzyciela jest smukły, piękny i zwinny, a znakiem jego jest konstelacja wojny.
Nie opowiedział Kipling dalszego ciągu żywota Kima; ale i to, co jest, powinno nam wystarczyć. Nawet bez stawiania horoskopów, za przykładem kapłana z Umballi możemy odgadnąć, jaki będzie dalszy bieg życia tego złotego chłopaka, przedzierzgniętego w mężczyznę. Pozostanie on nadal chłopakiem, bo Kipling obdarzył go wiekuistą młodością; jeżeli skończy – to wysoko. Co ma wisieć, nie utonie… a nad Kima nie było większego wisusa i urwisa; w tym zresztą nadzieja, że urwałby się i z szubienicy. Oto druga odpowiedź na pytanie: „Kim jest Kim?”.
Inne odpowiedzi są już zgoła zbyteczne. Tak więc na przykład bez rozstrzygnięcia pozostawimy kwestię, czy był on istotnie siostrzeńcem owej nałogowej palaczki opium, czy był sahibem, czy synem Wschodu; niech się nad tym głowią czytelnicy – może ich to zmusi do uważniejszego przeczytania powieści.
Zanim ją oddam do przeczytania, winienem wpierw wyjaśnić rzecz jedną. Powiedziałem powyżej, że prócz Mahbuba i lamy miał Kim jeszcze trzeciego przyjaciela – we mnie. Poznałem się z Kimem na ławie szkolnej, w szkole wielce podobnej do konwiktu w Lucknow; było to wówczas, gdy pospołu z nim poznawałem „język sahibów” – angielszczyznę; później tułaliśmy się razem po Azji… toteż tłumacząc powieść o tym moim kamracie, przeżywałem na jawie jego przygody, przejmowałem się z całej duszy jego zamiarami, współczułem do głębi wszystkim jego radościom i smutkom. Rzec o sobie mogę, żem się zżył i zrósł z tą arcypowieścią Kiplingową, której artyzm i bogactwo chcąc ocenić, trzeba by ją czytać w oryginale. Jej tłumaczenie jest w stosunku do oryginału czymś w rodzaju owej Game of Pearls, jaką zabawiał się Kim z małym Hindusem u Lurgana sahiba; mały Hindus zawsze większym był mistrzem… Starałem się jednak nie przeoczyć żadnego z klejnotów poezji Kiplingowej – w tym celu przełożyłem i wszystkie wiersze, które dawniejsi tłumacze Kiplinga zwykli byli wyrzucać kędyś na śmietnik shamleghski, odejmując wielkiemu poecie to, co w nim najistotniejsze. Czy mój przekład „zdobędzie sobie zasługę” (mówiąc stylem lamy Teshoo) – osądzą czytelnicy.
Józef Birkenmajer
Rozdział I
Wy, coście Wąską Drogą nieprzerwanie Szli do Dnia Sądu przez piekieł otchłanie, Wybaczcież, kiedy modłą się poganie Do swego Buddy w Kamakurze!
Lekceważąc sobie rozporządzenia zwierzchności miejskiej, siedział okrakiem na armacie Zam-Zammah, co stała na ceglanym cokole na wprost starego Ajaib-Gher – Domu Cudów, jak lahorskie muzeum nazywają krajowcy. Kto dzierży Zam-Zammah, owego „smoka zionącego ogniem”, jest tym samym władcą Pendżabu, gdyż to wielkie działo z pośniedziałego spiżu zawsze pierwsze bywa łupem zdobywcy.
Poniekąd Kima można było usprawiedliwić (zepchnął z lawety armatniej syna Lali Dinanatha): wszak w Pendżabie panowali Anglicy, a Kim był Anglikiem. Wprawdzie miał cerę ogorzałą, jak każdy z tuziemców; wprawdzie w rozmowie oddawał pierwszeństwo gwarze miejscowej, a znajomość języka ojczystego zdradzał jeno urywkowym, niepewnym paplaniem; wprawdzie na prawach zupełnej równości bratał się z małymi andrusami5; mimo to Kim był człowiekiem białym, choć białość jego była wielce ubożuchna i skromna. Kobieta mieszanej rasy, opiekująca się nim (była namiętną palaczką opium i ponoć miała skład używanych gratów na placu, gdzie postój dorożek), opowiadała misjonarzom, że jest ciotką Kima; w istocie matka jego była niańką w domu pewnego pułkownika i poślubiła Kimballa O'Harę, młodego chorążego irlandzkiego pułku Mavericków. Ów objął następnie posadę na kolei Sind-Pendżab-Delhi, a pułk bez niego powrócił do kraju. Gdy żona zmarła w Ferozepore na cholerę, O'Hara rozpił się i jął zbijać bąki, wałęsając
1
2
3
4
5