Uratuj mnie. Guillaume Musso

Читать онлайн.
Название Uratuj mnie
Автор произведения Guillaume Musso
Жанр Любовно-фантастические романы
Серия
Издательство Любовно-фантастические романы
Год выпуска 0
isbn 978-83-8215-065-0



Скачать книгу

później Juliette z ciekawością obejrzała półki biblioteczki. Zauważyła puste ramki, ale zgodnie z obietnicą nie zadała żadnego pytania na temat żony.

      O drugiej nad ranem stwierdzili, że są głodni. Ponieważ w lodówce nie było niczego, kpiąc sobie z zimna, Juliette narzuciła płaszcz i pobiegła do małego sklepiku znajdującego się tuż za placem Waszyngtona. Po kilku minutach wróciła z całym asortymentem bajgli, kremowym serkiem, puszką soku grejpfrutowego i paczką ciągutek.

      Zawinęła się w kołdrę i schroniła w ramionach Sama. Jak dwoje dzieci zabawiali się opiekaniem ciągutek nadzianych na długie metalowe szpadki. Potem ona otworzyła puszkę z sokiem owocowym, upiła łyk i pochylając się nad Samem, napoiła go prosto ze swoich ust.

      Wreszcie zasnęli przytuleni, słuchając wycia wiatru. Docierał do nich daleki, ale dość wyraźny odgłos klaksonów i syren powodujący, że mieli wrażenie, jakby mieszkali w oblężonym mieście.

      *

      O czwartej rano Sam nagle się obudził.

      Włączyło się światło i stojący w kuchni telewizor wysyłał teraz obrazy i stłumione dźwięki.

      Wstał, żeby go wyłączyć. Odruchowo przeskoczył parę kanałów, co podziałało jak zastrzyk przywracający do rzeczywistości: na zewnątrz toczyło się prawdziwe życie, a codzienne wiadomości nie omieszkały dostarczyć porcji niepokoju, ofiar i ludzkiego szaleństwa.

      Gdzieś na Bliskim Wschodzie wybuch autobusu spowodował śmierć około dwudziestu osób. Gigantyczny pożar w jednym z więzień w Ameryce Południowej. Bilans: sto trzydzieści zwęglonych ciał, ponieważ administracja „zapomniała” odryglować drzwi cel. W tym czasie w Japonii sławny kreator mody zaprezentował nową kolekcję ubrań dla psów, między innymi koronną kreację – ubranko dla pudla, z futra i brylantów, za czterdzieści pięć tysięcy dolarów. Na kanale naukowym pokazywano topniejące lodowce, podczas gdy znamienici profesorowie prowadzili niekończące się dyskusje na temat przyczyn efektu cieplarnianego. Ogromny blok lodu wielkości miasta New Jersey oderwał się właśnie od Antarktydy i dryfował samotnie po morzu łez.

      Przerażony takim rozregulowaniem planety, Sam postał jeszcze chwilę przed telewizorem, jak zahipnotyzowany patrząc na ogrom niedoli tego świata.

      Na szczęście ponowna przerwa w dostawie prądu uwolniła go od tej męki, pozwoliła wrócić do pokoju i położyć się obok śpiącego w jego łóżku anioła.

      8

      W powietrzu same promienie, tyle w nich fruwa aniołów.

      Agrippa d’Aubigné

      Muślinowe firanki przepuszczają dużo światła i nie sprzyjają długiemu wylegiwaniu się w łóżku.

      Już od paru minut Juliette czuje na twarzy promień słońca, który próbuje perfidnie wśliznąć się pod jej powieki jak rybak otwierający nożem skorupę ostrygi. Jako tako udaje jej się odpierać ataki tego wroga aż do chwili, gdy dzięki „magii fal radiowych” do jej uszu wdziera się wrzask Dana Arthura, okropnego prezentera Radia Manhattan 101.4:

      Witajcie na falach Radia Manhattan sto jeden i cztery.

      Jest dziewiąta, już dziewiąta! Czy o tej porze leżą jeszcze w łóżkach jakieś leniuchy? Trudno mi w to wierzyć! Zwłaszcza że nad miastem zaświeciło słońce. W programie na dziś: sanki w Central Parku, narty biegowe i bitwa na śnieżki…

      Dobra wiadomość: lotniska są otwarte i podczas weekendu wszystkie samoloty kursują zgodnie z rozkładem. Uważajcie jednak na ślizgawicę i śnieg zalegający na dachach. Jak donoszą władze, dwie osoby odgarniające śnieg sprzed swoich domów zmarły na zawał serca. Zatem ostrożność nadal zalecana…

      Tymczasem zostańcie na falach Radia Manhattan sto jeden i cztery, radia tych, którzy wstają wcze…

      Tyrada Dana Arthura została przerwana w locie. Uderzenie dłoni Sama było tak dobrze wymierzone, że ucięło paplaninę prezentera, nie niszcząc jednocześnie radiobudzika.

      Juliette jednym susem wyskoczyła z łóżka. Mimo że spała jak niemowlę, rano obudził ją niepokój. Wczorajszego wieczoru pod wpływem nagłego pożądania wszystko potoczyło się tak szybko, za to dziś była pewna, że wygląda okropnie. Na myśl o rozmazanym makijażu pognała do łazienki, żeby odświeżyć się trochę i „zrobić” sobie nową twarz.

      Jak powinna postąpić po takiej nocy jak ta? Zebrać części garderoby, powiedzieć „cześć”, „dzięki”, i wrócić do domu?

      Ale w tej samej chwili Sam przyciąga ją do siebie i gorącym pocałunkiem daje odpowiedź na jej pytania.

      *

      Najpierw prowadzi go do małej kawiarenki ukrywającej się za drzwiami bez żadnego szyldu. Właścicielką tego tajemnego przybytku jest pewna Francuzka pochodząca z małego miasteczka w Alpach Nadmorskich. Od obrusików w kratkę po ustawione na półkach stare puszki Chicorée Leroux i Banania wszystko przypomina atmosferę małomiasteczkowej francuskiej kafejki. Słomkowa farba na ścianach, stare plakaty reklamowe i podłoga z płytek w kolorze gliny bardziej przypominają domową kuchnię niż tradycyjną kawiarnię.

      Adres znany jest tylko nielicznym wtajemniczonym, którzy strzegą sekretu w obawie przed najazdem turystów.

      Na tym maleńkim kawałeczku Francji w samym sercu Ameryki Juliette pozwala Samowi odkryć smak prawdziwej kawy ze śmietanką i tartinek z konfiturami, podczas gdy w kącie sali stary magnetofon rozbrzmiewa piosenkami z lat sześćdziesiątych. W pewnej chwili słychać śliczny głos Françoise Hardy i jeden z jej wielkich przebojów. Juliette zaczyna nucić refren. Sam zaintrygowany pyta, o czym mówią słowa, a ona tłumaczy:

      …przypominasz tych wszystkich, którzy mają jakieś zmartwienie,

      ale zmartwienia innych nie obchodzą mnie wcale,

      bo oczy innych nie są tak niebieskie jak twoje…

      Potem spacerują po małych, krętych i spokojnych uliczkach Greenwich Village. Niebo błyszczy jak wypolerowany metal, a całe miasto pokryte jest skorupą szronu, kruchą i lśniącą. Na placu Waszyngtona mieszają się z tłumem studentów NYU, największego uniwersytetu w mieście, zajmującego kilka kwartałów ulic.

      Na razie wszystko jest w porządku.

      Idą przytuleni jak para nastolatków, trzymają się za ręce i całują na każdym rogu.

      Jest jedenasta. Z powodu śniegu w automatycznych dystrybutorach zalegają wczorajsze gazety, co Juliette widzi po raz pierwszy w Nowym Jorku, mieście, gdzie życie nigdy nie zamiera.

      Tym razem też nie zamarło na długo.

      Południe. Wstępują do Balducci’s, znanego w Village włoskiego sklepu spożywczego. Półki i wystawa uginają się od sezonowych warzyw, owoców morza i gotowych dań.

      Wewnątrz unosi się smakowity zapach kawy i ciast. Jak zwykle pełno tu ludzi, ale podobno również na tym polega urok tego miejsca.

      Juliette bierze sprawy w swoje ręce, biega między regałami, wybierając produkty niezbędne do urządzenia zaimprowizowanego pikniku: sezamowy chleb, pastrami, cheesecake, pancakes i syrop klonowy z Vermontu…

      Następnie zjadają to wszystko w Central Parku, siedząc na ławce naprzeciwko całkiem zamarzniętego jeziorka dla kaczek.

      Na deser Juliette zwilżyła śliną rożek papierowej chusteczki i starła nim kropelkę syropu spływającą po wargach Sama.

      Panuje suchy i czysty chłód. Powietrze jest piekące jak ogień, a niebo bezchmurne. Sam znika na parę minut. Juliette przeskakuje dla rozgrzewki z jednej nogi na drugą i zaciera ręce.