Название | Zamek z piasku |
---|---|
Автор произведения | Magdalena Witkiewicz |
Жанр | Любовно-фантастические романы |
Серия | |
Издательство | Любовно-фантастические романы |
Год выпуска | 0 |
isbn | 978-83-8195-183-8 |
Mojemu Braciszkowi –
Andrzejowi (dla mnie zawsze Kubie) Krajewskiemu.
Kocham Cię!
Nasi rodzice mieli genialny pomysł,
że jesteśmy oboje na tym świecie!
PROLOG
Wiesz? To wcale tak nie było, jak napisałaś. To było zupełnie inaczej. Mój mąż był całkiem fajnym facetem. Dopóki się w tym wszystkim nie pogubiliśmy. Doszłam do siebie. Jakoś… Ale był czas, kiedy musiałam odpocząć. Musiałam wszystko przemyśleć i zastanowić się, co zrobić ze swoim życiem. Ale wszystko po kolei…
ROZDZIAŁ 1
Możesz zostać, ile chcesz
obmyśliłam dla nas dobry plan
razem zestarzejmy się
wciąż tak mało jest dobranych par.
Karolina Kozak „Razem zestarzejmy się”
Poznaliśmy się jeszcze w szkole. Siedział za mną na muzyce i wybijał rytm linijką na moich plecach. Nie wiem, czy teraz w liceum jest muzyka. To było dawno temu… Wtedy była. Marek stukał w rytm jakiejś melodii ludowej. Znając repertuar szkolny, to ktoś pognał wołki albo prządł u prząśniczki. Aż tym swoim rytmicznym stukaniem wystukał.
Wystukał sobie mnie na zawsze. A przynajmniej tak nam się wydawało.
Pamiętam naszą pierwszą randkę. Poszliśmy na wagary do Parku Oliwskiego. Piąte liceum w Oliwie. Cała szkoła chodziła na wagary do parku. To chyba była trzecia z kolei matematyka. Tego żadne z nas nie mogło wytrzymać. Uciekaliśmy regularnie, a że nauka szła nam całkiem dobrze, przymykano na to oczy.
Całowaliśmy się na tyłach Ogrodu Botanicznego. Pachniało wtedy wczesną wiosną i pamiętam, że jeden ogrodnik pracujący w parku strasznie się wkurzył, że siedzimy na tej ławce i się migdalimy. Nawrzeszczał na nas. Przenieśliśmy się na kolejną ławkę i robiliśmy dokładnie to samo. W pewnym wieku tylko to jest człowiekowi potrzebne do szczęścia. Pocałunki i niesamowite emocje pierwszej miłości, które sprawiają, że życie jest piękne.
A cóż niby mieliśmy robić? Mieliśmy siedemnaście lat i to było dla nas najważniejsze. Pierwsza miłość. Niewinna, niezepsuta. Bez złych doświadczeń, zdrad i smutków. W zasadzie razem uczyliśmy się tej miłości. Bo kto nas miał nauczyć? Musieliśmy się tego uczyć od siebie.
Uczyliśmy się pocałunków, uczyliśmy się pieszczot, uczyliśmy się być przyjaciółmi. Tak naprawdę, prócz siebie, nie potrzebowaliśmy nikogo i niczego. Wszystko robiliśmy razem.
Tylko studia wybraliśmy inne. Marek poszedł na prawo, a ja na anglistykę. Pochodził z rodziny prawniczej, więc z góry było wiadomo, że zostanie wziętym adwokatem, notariuszem czy radcą prawnym. Kim dokładnie – miało się okazać później.
– Anglistyka? – Moja mama nie była zadowolona. Sama była nauczycielką historii w jednej z gdańskich podstawówek i chciała mnie uchronić przed wszystkim, co jest związane z dydaktyką.
– Mamo. Tłumaczem będę. – Miałam wizję siebie, siedzącej przy dużym drewnianym biurku, tłumaczącej moją ukochaną literaturę angielską. Najlepiej na nowo. Siostry Brontë na początku. Jane Austen. Jeszcze raz.
Nie wiedziałam wtedy, że nie tak łatwo być tłumaczem literatury. Więcej wpada spraw sądowych, świadectw maturalnych czy nudnych instrukcji obsługi sprzętów, o których istnieniu nawet nie miałam pojęcia.
Tata robił zawsze to, co chciała mama. Był chemikiem w jednym z trójmiejskich zakładów i wymyślał jakieś substancje, które potem jego zakład sprzedawał na Zachód za grube pieniądze. Szkoda, że on z tych pieniędzy miał niewiele… Pracował głównie dla idei. Siedział do wieczora w pracy, a i potem w domu ślęczał nad książkami do późnej nocy.
Kochali mnie bardzo. To wiem. Ale przede wszystkim mieli siebie. To jedno z takich małżeństw, które trzyma się za ręce, gdy idzie rano po bułki do sklepu. Takie, które nie wyobraża sobie nocy bez siebie. Moi rodzice rozstali się chyba tylko dwa razy w życiu. Raz, kiedy moja mama leżała w szpitalu na wyrostek, drugi raz, kiedy przychodziłam na świat.
Pozazdrościć im takiej miłości.
Bo ja o miłości miałam. Pogmatwanej…
Z Markiem łączyła mnie taka miłość, że dałabym sobie za niego uciąć rękę. Dokładnie chyba taka sama, jak moich rodziców?
Wspominam te chwile i się uśmiecham. Wszystko wydawało się takie bezproblemowe. Idylliczne – powiedziałabym. Nawet nasz pierwszy raz, opisywany przez koleżanki jako coś strasznego, bolesnego i nie do pozazdroszczenia, wspominamy jako piękne przeżycie.
Ślub był naturalną koleją rzeczy. Tak po prostu. Byliśmy parą już sześć lat, skończyłam studia, Marek dostał się na tę wymarzoną aplikację radcowską, dostałam pracę w biurze jako asystentka prezesa. Nic nadzwyczajnego, ale na początek idealnie, jak wszystko.
* * *
– Biorę sobie ciebie za męża i ślubuję ci miłość, wierność i uczciwość małżeńską oraz że cię nie opuszczę aż do śmierci.
Na moim ślubie wszystkie ciotki płakały. Oczywiście nie ze smutku, a ze wzruszenia. Ja trzymałam się dzielnie. Byłam szczęśliwa. Tak szczęśliwa, że aż się zastanawiałam, dlaczego akurat mnie się to szczęście przytrafia.
– Chciałbym, by już się skończyło – powiedział.
– Co się skończyło? Wesele? – zapytałam. – Żartujesz chyba. Ja chciałabym tańczyć z tobą całą noc.
– Będziesz tańczyła całe życie. Prawda?
– Będę.
Tańczyliśmy całe wesele i potem w pokoju też tańczyliśmy. W całkiem sporym pokoju hotelowym, a w zasadzie apartamencie w małym pałacyku pod Gdańskiem, w którym mieliśmy ślub.
Pięknie tam było.
My tańczyliśmy, a w pokoju migotał jedynie płomyk świeczki. To był taki mały, ciepły blask. Na ścianie wirowały wraz z nami nasze dwa cienie. Podszedł wtedy do mnie, spojrzał w oczy i delikatnie pocałował.
– Pierwszy prawdziwy pocałunek po ślubie – stwierdziłam.
– Smakujesz dokładnie tak samo. – Marek się uśmiechnął. – Muszę cię wszędzie posmakować…
Całował mnie w to zagłębienie między ramieniem a szyją, wzdłuż ramienia, w zgięciu łokcia, aż po wnętrze dłoni.
Drżałam. Nie z zimna, a z tego czaru naszej pierwszej prawdziwej nocy razem.
– W dawnych czasach chyba nie uprawiali seksu. – Nerwowymi ruchami rozplątywał wstążki gorsetu. Nie mógł sobie z nim poradzić. – Albo były trójkąty, panna służąca do rozbierania…
– Marzy ci się trójkąt? – zapytałam.
– W życiu! – odpowiedział. – Wystarczysz mi za cały harem.
Miałam już na sobie tylko białe pończochy, niebieską podwiązkę, bo wiadomo, something old, something new, something borrowed, something blue…
– Chciałbym, żebyś w tym pozostała – szepnął.
I wtedy dopiero zaczęliśmy prawdziwie tańczyć. To był nasz pierwszy taniec, nie żaden wyuczony walc angielski na potrzeby gości weselnych…
W tańcu rozpięłam mu koszulę, w tańcu przylgnęłam do niego naga, tak blisko, że bliżej już nie można. Płonęłam, bo jakże nie płonąć, kiedy czułam go całym ciałem. Całował mnie całą, to już nie był pokaz, którym moglibyśmy raczyć gości weselnych, to była nasza prywatna uczta namiętności.
Takie było nasze życie. Pełne namiętności, czułości, przyjaźni.
Bo