Totentanz. Mieczysław Gorzka

Читать онлайн.
Название Totentanz
Автор произведения Mieczysław Gorzka
Жанр Ужасы и Мистика
Серия
Издательство Ужасы и Мистика
Год выпуска 0
isbn 9788380742697



Скачать книгу

Ich patrol miał trwać jeszcze całą noc, do szóstej rano.

      *

      Budowę biurowca przy ulicy Granicznej rozpoczęto wiosną poprzedniego roku. W dwa miesiące zakończono prace ziemne i wylano fundamenty, potem szybko powstały jeszcze dwa piętra i nagle budowa z niewiadomych przyczyn stanęła. Od roku ludzi jeżdżących na lotnisko straszyła betonowa konstrukcja bez okien.

      Lubił tutaj przychodzić. Był przecież Obserwatorem.

      Wewnątrz niedokończonego budynku znalazł zbitą z desek prowizoryczną drabinę prowadzącą na najwyższy poziom. Początkowo z wysiłkiem się tam wdrapywał, a jeszcze trudniej mu było schodzić – miał niesprawne dłonie. Plastikowe protezy do niczego się nie nadawały, mógł co najwyżej podrapać się nimi po tyłku. Czasem się zastanawiał, czy ich zakładanie ma sens. Wielokrotnie chciał je zostawić w domu, lecz zawsze w ostatniej chwili zmieniał decyzję. Dziwnie się czuł, wychodząc z domu bez rąk. Wstydził się swojego kalectwa. Kiedy miał protezy, wydawało mu się, że kikuty mniej bolą.

      Ból.

      Nie opuszczał go ani na sekundę. Czy do bólu można się przyzwyczaić? Chyba tak. Inaczej przecież nie spałby po nocach i nie prowadził w miarę normalnego życia.

      Przychodził tu tylko wtedy, kiedy nie było ciecia. Po zachodzie słońca trzy mocne światła umieszczone na szczycie stróżówki oświetlały budynek, ale budka strażnicza najczęściej była pusta.

      Uwielbiał stawać przy prowizorycznej barierce zbitej z desek na krawędzi dachu od strony ulicy. Z tego miejsca nawet w nocy rozciągały się wspaniałe widoki. Na wschodzie, zaraz za zabudowaniami Comexu i polem kukurydzy, widać było autostradową obwodnicę Wrocławia, a dalej ciemne szczyty drzew parku Milenijnego, zza których wyłaniały się bloki Nowego Dworu. Kiedy patrzył na zachód, w niewielkiej odległości widział wieżę z czerwonym napisem „Hotel” i mrugającą białą literę H ponad oświetlonym terenem hotelu Orle Gniazdo i przyległej do niego stacji benzynowej Bisek. Lubił obserwować migające światło. Wyobrażał sobie, że jest na drewnianym, skrzypiącym żaglowcu widmie, który zbliża się do skalistych wybrzeży. Latarnia morska na skale mrugała ostrzegawczo.

      Jakieś cztery kilometry dalej znajdowało się lotnisko. Za każdym razem, kiedy patrzył w tamtym kierunku, widział światła lądujących lub startujących samolotów. Czasem słyszał huk silników.

      Uwielbiał to miejsce. Potrafił tak stać do wczesnych godzin porannych.

      – Hej, człowieku!

      Pogrążony w myślach, nie zareagował na pierwsze okrzyki. Nawet nie przyszło mu do głowy, że mogą być skierowane do niego. Czyżby strażnik jednak był w budce? Ocknął się z niechęcią z marzeń i spojrzał w dół.

      Na podjeździe przed bramą zaparkowany był policyjny radiowóz. Nie zauważył go wcześniej. Jeden z policjantów stał w otwartych drzwiach pojazdu, drugi zbliżył się do bramy. Obaj patrzyli na niego. To wołał ten drugi.

      – Hej, złaź stamtąd!

      Nie zareagował.

      *

      Felman pierwszy zauważył człowieka stojącego na dachu. Zaklął i chciał wcisnąć pedał hamulca, lecz zrezygnował. Radiowóz jechał zbyt szybko. Ulica była jeszcze wilgotna po deszczu i Jacek przestraszył się poślizgu.

      – Co się dzieje? – zapytała zdziwiona Karina, widząc jego nerwowe manewry.

      – Jakiś świr stoi na dachu. – Jacek wskazał kciukiem za siebie.

      Policyjne auto zawróciło na rondzie i wolno ruszyło przeciwległym pasem z powrotem w kierunku wiaduktu nad AOW. Karina i Jacek pochylili głowy, uważnie patrząc na szkielet budowanego przy Granicznej biurowca. Zdążyli przyjrzeć się postaci stojącej na dachu.

      – Samobójca? – mruknęła Karina Buczko.

      Jej partner się roześmiał.

      – Za nisko. Co najwyżej połamałby sobie kulasy. – I wdusił nagle gaz do dechy.

      Przemknęli nad autostradą i zawrócili na następnym rondzie. Kiedy parkowali na podjeździe przy bramie, człowiek wciąż tam był. Oboje wysiedli z samochodu i spoglądali na niego, zadzierając głowy w górę.

      Karina poczuła nagle nieokreślony niepokój. Postać wydała jej się dziwna. Za długie ręce w stosunku do ciała, zgarbiona sylwetka, nienaturalny bezruch. Przez chwilę zastanawiała się, czy jest żywy, czy może ktoś dla kawału postawił tam manekina. Ale postać poruszyła głową. Najpierw patrzyła w kierunku autostrady, potem w drugą stronę. Policjantów chyba nie widziała. Jak Quasimodo – przemknęło Karinie przez głowę i struchlała jeszcze bardziej.

      – Hej, człowieku!

      Wydawało się, że ten na dachu dopiero teraz ich zauważył. Wyraźnie widać było, że drgnął.

      – Hej, złaź stamtąd! – krzyknął znowu starszy aspirant Jacek Felman. Był w swoim żywiole.

      Karina na moment odwróciła wzrok i nagle postać na dachu zniknęła.

      – I tak cię dopadnę, pomyleńcu! – Felman wyszarpnął policyjną pałkę, przecisnął się przez szparę w ogrodzeniu i zniknął w szkielecie budynku.

      – Cholera jasna! – zaklęła Karina.

      Nie wiedziała, co robić. Poszła dwa kroki za Jackiem, ale przystanęła niepewnie. Odwróciła się i spojrzała na otwarte drzwi do radiowozu. Potem znowu przeniosła wzrok na ciemny szkielet budowanego biurowca. Trzy kondygnacje wylane z betonu, podparte jeszcze w wielu miejscach stemplami. Żadnego światła, tylko lampy nad pustą budką strażnika.

      Zapanowała przeraźliwa cisza. Graniczną nie jechał akurat żaden samochód, od autostrady dobiegał szum ciągnących tamtędy pojazdów.

      – Jacek! – krzyknęła Karina.

      Nie odpowiedział. Przez chwilę wydawało jej się, że usłyszała od strony budynku jakiś głuchy łomot, lecz mogło to być złudzenie. W tej samej chwili dwa auta przemknęły za jej plecami. Ich koła wyjątkowo głośno szumiały na mokrym asfalcie. Wydobyła z kabury pistolet i ruszyła tą samą drogą, którą parę minut temu pobiegł Felman – przez szparę w ogrodzeniu, a potem po drewnianych schodkach do środka.

      Wewnątrz było ciemno i cicho. Słyszała wyraźnie, jak chrzęści piasek pod podeszwami butów i jak ten dźwięk odbija się echem od betonowych sufitów. Po kilku krokach zatrzymała się, zgasiła latarkę i poczekała, aż oczy przyzwyczają się do półmroku. Nie było wcale ciemno – lampy na ulicy i przy budce strażnika dawały sporo światła. Uspokoiła oddech i ruszyła dalej z wyciągniętym przed siebie pistoletem.

      Po drugiej stronie budynku natknęła się na drabinę prowadzącą wyżej. Ostrożnie wspięła się na czwarty szczebel, wystawiła głowę nad podłogę i rozejrzała się uważnie. Nie dostrzegła nic podejrzanego, więc weszła na pierwszy poziom. Obeszła wszystkie pomieszczenia. Nikogo. Czuła krople potu spływające po karku. Koszula nieprzyjemnie lepiła się do ciała.

      – Co jest, do cholery? – szepnęła do siebie bezgłośnie.

      Stanęła przy krawędzi piętra i spojrzała w dół. Plac budowy pusty, żadnego ruchu, radiowóz stał tak, jak go zostawiła, z otwartymi drzwiami od strony pasażera. Ani śladu Felmana.

      Na najwyższym poziomie, na którym zauważyli dziwną postać, też nie było nikogo. Co się w takim razie stało? Gdzie zniknął Jacek?

      – Niech cię tylko dorwę, palancie – powiedziała już głośniej.

      Obchodziła dach budynku wzdłuż prowizorycznej bariery z desek, patrząc w dół. Najpierw obejrzała oświetlony plac przed bramą, potem dłuższą część budynku od strony pola i w końcu tę położoną najdalej od ulicy. Tu było najciemniej,