Anioł życia z Auschwitz. Historia inspirowana życiem Położnej z Auschwitz. Nina Majewska-Brown

Читать онлайн.
Название Anioł życia z Auschwitz. Historia inspirowana życiem Położnej z Auschwitz
Автор произведения Nina Majewska-Brown
Жанр Документальная литература
Серия
Издательство Документальная литература
Год выпуска 0
isbn 9788311158658



Скачать книгу

wcześniej nie byłam z mężczyzną i ten pierwszy raz bardzo mnie stresował. Nie wiedziałam, jak to jest, a nie mogłam nikogo zapytać. Musiałam zdać się na intuicję, a to nie było proste. Przepełniały mnie wstyd i niepewność, tym większe, że w naszym domu nikt nie wypowiadał słowa „seks”, nie wspominając już o zdradzaniu, co się dzieje w małżeńskiej alkowie.

      Maciek stanął na wysokości zadania. Nie ponaglał mnie, za to dał mi poczucie bezpieczeństwa i sprawił, że czułam się wyjątkowo. W jego ramionach taka byłam.

      Nie było mowy o miesiącu miodowym. Każdy musiał się zająć swoimi obowiązkami. Maciek ruszył w las, ja zostałam w gospodarstwie, żeby pomagać ciotce. W domu robiło się coraz ciaśniej i coraz trudniej było całe towarzystwo wyżywić. Dwoiłyśmy się i troiłyśmy, by zapewnić rodzinie byt. Zbierałyśmy każdy wydany przez ogród owoc, suszyłyśmy lub zaprawiałyśmy, niecierpliwie czekając na plony jesieni. Ciotka wyprzedawała się ze swoich skarbów: skromnej biżuterii, kilku poślednich obrazów i kolekcji starodruków. Kończyły się zapasy w spiżarni. Ziemniaki, jabłka, których skórka pomarszczyła się niczym twarz smutnej staruszki, grzyby i resztki warzyw w kopcu. Zresztą z obawy przed kradzieżą warzywa od kilku tygodni zalegały w kątach piwniczki. Widmo głodu stawało się coraz bardziej realne, a mimo to robiliśmy wszystko, by pomagać sobie nawzajem i tym, którzy mieli mniej. Wychodziliśmy z założenia, że nam i tak jest zdecydowanie łatwiej niż tym w murach miast, i dlatego wraz z sąsiadami odmawialiśmy sobie wielu rzeczy, żeby wysyłać je do Łodzi. Wydawało nam się, że najcenniejsze jest mięso, bez którego my możemy się obyć.

      Wszystkim żyło się coraz ciężej, mimo to dziś Maciek i ja pojechaliśmy z niewielką tekturową walizką do Łodzi. Nasze zadanie było banalnie proste, a zarazem śmiertelnie niebezpieczne. Wymagało też szczególnej logistyki. Mieliśmy dostarczyć do getta kilka suszonych kiełbas z upolowanego przez leśniczego dzika. W sumie było to dobre sześć kilogramów mięsa, w dodatku niezwykle aromatycznego, co mogło stanowić problem. Przerzucenie go do getta było nielegalne, tak samo jak handlowanie nim w mieście. Dlatego każda taka wyprawa była skrupulatnie planowana, a kiełbasa zawijana w gazety i szmatki, tak by możliwie najmniej było ją czuć. Co było szczególnie ważne, gdy mijało się Hundestaffel, czyli patrol z psami. Te skurczybyki nigdy nie przepuszczały okazji, żeby się nażreć, a wyczuwając mięso, stawały się nerwowe, co zwracało uwagę „czarnych”, jak ich z ciotką nazywałyśmy.

      – Pamiętajcie. Musicie uważać.

      Nie wiem, dlaczego tym razem zaryzykowałam. Może miałam ochotę zaimponować Maciejowi, a może uznałam, że tak będzie szybciej? W każdym razie wsiedliśmy do zatłoczonego tramwaju. Przepchnęliśmy się na przód, żeby cokolwiek widzieć. Tramwaj miał zamalowane farbą szyby, żeby nikt nie widział, co się dzieje w getcie. Ludzie wydawali się spokojni, choć czujnie się rozglądali. Byłam spięta i nerwowa, tym bardziej że Maciek co jakiś czas zadawał pytania w stylu „kto, gdzie i kiedy”. Byłam zła, bo zachowywał się trochę jak uczniak na wycieczce. Był zbyt swobodny, zbyt radosny i miałam wrażenie, że swoim zachowaniem zwraca na nas uwagę. A przecież wtedy należało być przezroczystym. Nieistniejącym. Byle nikt nam się nie przyglądał, nie zastanawiał się, co tu robimy i dlaczego. Nie zapytał o dokumenty. Teraz, po latach, myślę sobie, że w ten nieudolny sposób usiłował rozładować napięcie.

      Na pierwszym przystanku wsiadł wysoki, pewny siebie esesman i stanął tak blisko nas, że zaczęłam się obawiać, iż poczuje zapach kiełbasy. Odruchowo przesunęliśmy nieco walizkę, tak że znalazła się w mojej rozdygotanej ręce. Struchlałam. Zaczęłam się pocić i musiałam wyglądać nieszczególnie, bo Maciek niespodziewanie zagaił:

      – Myślisz, że kotka okoci się jeszcze w tym tygodniu?

      Nie miałam pojęcia, o czym on mówi, przecież nasze dwie kotki jakiś czas temu zaginęły. Nawet się zastanawialiśmy, czy przypadkiem ktoś ich nie złapał i nie wrzucił do gara, ale nikt nie miał odwagi głośno o tym dywagować. Maciek niemal niezauważalnie mrugnął i delikatnie mnie przytulił.

      – Nie wiem, może. Dzieciaki się ucieszą. – Pletliśmy trzy po trzy, byle nie myśleć o tym, co tuż-tuż.

      Przejechaliśmy tak jeszcze dwa przystanki, tłumek w tramwaju gęstniał, gdy stało się najgorsze. Do wagonu wsiadło dwóch hałaśliwych, wypinających piersi gestapowców z dużym czarnym psem. Zachowywali się tak, jakby wszyscy węszyli. Czujnie rozejrzeli się po podróżnych, którzy nagle zainteresowali się czubkami własnych butów, i zaczęli powoli przesuwać się wśród ludzi. Struchlałam, gdy niespiesznie zmierzali w naszą stronę. Modliłam się, by zatrzymał się czas albo by już teraz, zaraz, był kolejny przystanek. Ale tak się nie stało. Tkwiliśmy w pułapce małego blaszanego pudełka na kółkach, pocąc się jak nigdy w życiu. Ściany napierały na nas, odbierając oddech, a ja czułam, że zbliża się atak paniki, którego nie sposób opanować. Serce zgubiło rytm i teraz niepewnie telepało się w klatce piersiowej, obijając o płuca i skurczony żołądek. Wiedzieliśmy, że zbliża się najgorsze, a nie sposób było porzucić walizki ani wysiąść, nie sposób było uciec.

      Kolejne dwa kroki. Wylegitymowali pobieżnie pobladłą starszą kobietę i następny krok w naszym kierunku, i jeszcze jeden. Przystanek nawet nie majaczył na horyzoncie, w dodatku na nieznośnie długą chwilę zatrzymaliśmy się na skrzyżowaniu, żeby przepuścić jakichś oficjeli w dwóch czarnych jak smoła kabrioletach, którzy wstrzymali ruch na ulicach.

      I znowu kolejny krok i coraz bliższe powarkiwanie psa. Strach ludzi niemal materializował się między nami. Miałam poczucie, że podłoga umyka mi spod stóp, a ciemne, coraz gęstsze plamy niczym stado nietoperzy zataczają coraz mniejsze koła. Byłam bliska omdlenia i gdyby nie ramię Maćka, pewnie bym się osunęła.

      Niespodziewanie na rączce walizki, tuż obok mojej dłoni, zacisnęły się czyjeś szorstkie palce i poczułam gwałtowne szarpnięcie. Walizka zmieniła właściciela. Teraz dzierżył ją niewzruszony esesman, który nawet na nas nie spojrzał. Wczepiłam się w Maćka, nie do końca rozumiejąc, co się właśnie stało.

      Kolejne dwa kroki i warknięcie. Na gołej nodze poczułam ciepły oddech psa, który coraz niespokojniej węszył. Nie miałam wątpliwości, że bestia wyczuła zapach kiełbasy.

      I stał się kolejny cud.

      Stojący przy nas esesman wyrzucił przed siebie wyprostowane ramię w powitalnym geście i przy wtórze stukających obcasów głośno i dobitnie powiedział do gestapowców:

      – Heil Hitler!

      – Heil Hitler!

      Stali, mierząc się wzrokiem, lecz zaraz się nami zainteresowali.

      – Dokumenty!

      – Są