Название | Zmierzch bogów |
---|---|
Автор произведения | Michał Gołkowski |
Жанр | Детективная фантастика |
Серия | |
Издательство | Детективная фантастика |
Год выпуска | 0 |
isbn | 9788379644513 |
Al-Haqami zawahał się. Minimalnie, ledwo dostrzegalnie, niemalże nie do zauważenia – ale Maslama znał go zbyt dobrze i zbyt długo.
– Tak, panie. Zimy tutaj są raczej łagodne, nieszczególnie długie. Wiosną, kiedy uspokoją się sztormy, poślemy po zboże do Aleksandrii.
– Wysłałeś listy do moich braci, jak kazałem?
– Tak, panie.
Maslama skinął głową: dobrze. Jeśli tylko tamci posłuchają, jeśli ulegną jego wezwaniu, to przybędą tutaj pełną siłą. Więcej okrętów, więcej ludzi… Wspólnie uderzą na Miasto ze wszystkich stron, skruszą jego mury i wyrżną obrońców.
Koniec prób, dosyć półśrodków. Teraz zalegnie u wrót Miasta, wyliże rany i zbierze siły. Przeczeka zimę, po niej nadejdzie wiosna i wtedy wszystko się odmieni.
Spojrzał jeszcze raz ku poszczerbionym, osmalonym przez ogień murom, zza których widać było złocone kopuły tonącego w delikatnej mgiełce Konstantynopola.
Z szarego, jednolitego nieba powolutku prószył drobniusieńki pierwszy śnieżek.
– Zwycięstwo!
– Doxa tou Theou! Dziękujmy Panu, który obronił swoje miasto i lud!
– Ho stavros nika!
– Chwała basileusowi Leonowi!
Potężne stropy chrysotriklinosu, Złotej Komnaty Uczt, aż drżały od rezonujących pod sklepieniami okrzyków i raz po raz wznoszonych toastów. Dźwięczało szkło w złotych obejmach, delikatnie dzwoniły złote łańcuchy lamp, pobrzękiwały złote świeczniki. Niezliczone płomienie przeglądały się w tak przeogromnej ilości drogocennego kruszcu, że oczy aż bolały, gdy próbowało się nań patrzeć dłużej niż przez chwilę.
– Umarliśmy.
– Że co?
– Umarliśmy – powtórzył Steinkel, już dłuższy czas wpatrujący się w jedną z kobiet, której strój zdawał się zarazem skrywać jej kształty, jak i podkreślać wdzięki. – Umarliśmy, zginęliśmy w boju. I teraz jesteśmy w Walhalli. Ucztujemy z Odynem i pozostałymi bogami.
– E, przesadzasz – mruknął Torleif.
– No jak…?! Popatrz tylko na to wszystko!
– A gdzie tarcze, gdzie miecze i włócznie?
– No, może…
– Gdzie Bauflr? – rzucił Ulfhvatr, siedzący po drugiej stronie Steinkela. – Gdzie są Gunnar, gdzie Skardi, Seming? Widzisz gdzieś tutaj może Yrsę?
Zmarkotnieli na wspomnienie poległych, pokiwali głowami.
– No nie – przyznał niechętnie Steinkel.
– Więc sam widzisz, że to nie Walhalla. W każdym razie jeszcze nie ona.
– Ale…
– Nie ma „ale”. To nie Walhalla, a my nie polegliśmy – uciął Ulfhvatr.
– To dlaczego są tutaj bogowie?
Popatrzyli dalej, ku ustawionym na coraz wyższych tarasach i podestach stołom i półleżankom.
Tutaj, u nich, było w miarę normalnie: mieli swój stół, każdy dostał nie wiedzieć po co własną miskę, dziwnie małą łyżkę i ten bezużyteczny szpikulec do mięsa. Służący dolewali im wina, donosili chleba i innych potraw, których nazw waregowie nawet nie znali, a składu i sposobu przyrządzenia dawno już przestali się domyślać.
Ale tam, gdzie bawili się i ucztowali wielmożni? Rozpięte na złoconych ramach muślinowe zasłony nie pozwalały przyjrzeć się dobrze, jaskrawo płonące lampy oślepiały i skrzyły się blaskami, przez które scena wyglądała jeszcze bardziej nierzeczywiście.
Widać było noszących półmiski i talerze sługów o twarzach tak nieobecnych i gładkich, że wyglądali raczej jak malunki ze ścian świątyń. Tu i tam dało się dostrzec wypielęgnowaną, upierścienioną dłoń albo twarz o oczach podmalowanych barwiczką, zarazem bijących bielą spod powiek. Mężczyźni tonęli w ogromnie złoconych szat, kobiety było ledwie widać…
Z wyjątkiem tych, które widać było BARDZO.
Widzieli je raptem kilka razy, jak przechodziły z miejsca na miejsce albo akurat unosiły się na swoich leżankach, machając do kogoś smukłymi dłońmi czy przesyłając całusa – ale za każdym razem wywoływały wśród nich poruszenie. Waregowie szturchali jeden drugiego, pokazywali palcami: patrz, patrz!
Bystrooki Vermurd podnosił się na swoim miejscu, kręcił głową z niedowierzaniem, a gdy reszta pytała go, co dał radę wypatrzyć, rozkładał ręce.
– To jest… tego się nie da opowiedzieć.
– Jak to się nie da! – irytował się Freisten. – No przecież mów, coś widział!
– Ona jest ubrana, ale… ale jakby nic na sobie nie miała! Jakby w poranną mgłę, która się skrzy kroplami! I jeszcze usta, ma takie usta, że… Niczym świeżo roztarte dzikie jeżyny!
– Poeta się znalazł, patrzcie go. A tak bardziej namacalnie się nie da?! – prychnął Ulfhvatr.
– No ludzie, no! Jak ja mam wam opowiedzieć, że…
Vermurd rozczapierzył dłonie w powietrzu, zrobił ruch opisujący dwie półkule, przesunął rękoma w dół, zbliżając je ku sobie i potem znów rozsuwając, przesunął palce na tył, zagiął ku środkowi.
Torleif plasnął go w potylicę, potrząsnął głową.
– Tfu! Ja nie wiem, co ty masz z tymi oczami, ale jak na ciebie popatrzeć, to człowiek myśli, żeś ją wzrokiem obłapił. No co, co się na mnie patrzysz? Nie patrz się, bo aż mi nieswojo teraz, jak pomyślę, co mi możesz zrobić!
– Ej, Vermurd… – Freisten przesiadł się bliżej, zajrzał towarzyszowi w twarz. – A tamten, o?
– Który? – Wareg zmrużył oczy.
– No ten, co tam siedzi przy stole, widzisz… w tej takiej żółtej tunice?
– A, ten taki kędzierzawy?
Freisten pokiwał głową, nie spuszczając wzroku z nieznajomego mężczyzny.
– No ten, ten właśnie. A mógłbyś mi jego…
– Co?
– No, tak jak ją. Opisać.
– E, e, e! Bracie, coś ty? – żachnął się Vermurd. – Co ty, chłopa chcesz, żebym ci opisywał?!
– Nie, nie, ja… ja tak tylko, ha, ha.
– No, bo już myślałem…
– Ha, ha, ha, nie. Nigdy w życiu. Ha, ha.
Zahred leżał na swoim miejscu wśród innych oficerów. Niespiesznie przeżuwał kawałek placka z czarnymi oliwkami i serem, jednocześnie taksując twarze biesiadników.
Widział stąd wszystkich jak na dłoni – żołnierzy i cywilów, urzędników dworu cesarskiego i poszczególnych dystryktów Konstantynopola, dorobkiewiczów z niedawnego nadania i zobojętniałych posiadaczy tytułów dziedzicznych.
Wojowników i tchórzy. Ospałych, apatycznych eunuchów.
Panny na wydaniu. Szukające przygód żony, mające dość podstarzałych mężów. Luksusowe, wyniosłe kurtyzany; rozglądające się ochoczo dziwki; zblazowane kurwy.
Dwór