Название | Zmierzch bogów |
---|---|
Автор произведения | Michał Gołkowski |
Жанр | Детективная фантастика |
Серия | |
Издательство | Детективная фантастика |
Год выпуска | 0 |
isbn | 9788379644513 |
– Cóż to takiego?
– Sens istnienia.
Niketas spojrzał na niego uważnie, prychnął i pokręcił z niedowierzaniem głową.
– Przed chwilą mówisz o rzezi niewiniątek, a teraz znów przeskakujesz ku filozofii i etyce. Sens istnienia? Tak po prostu?
– Dokładnie tak.
– Zahredzie, nadal zaskakujesz.
– Podobnie jak polityka Konstantynopola, skoro już o sensie istnienia mówimy. Wiesz, że co najmniej kilku z tamtych na radzie byłoby gotowych poddać Miasto Maslamie?
Niketas zmrużył oczy.
– Skąd takie przypuszczenie?
– To niemalże pewność. Widać to było w ich ruchach, w tym, jak reagowali na twoje słowa. Są określone rzeczy, które zdradzają człowieka, kiedy ten kłamie albo nie chce powiedzieć prawdy.
Protospatharios upił łyk wina.
– Wierzę ci. Skoro tak, to…
– Nie. – Zahred z rozbawieniem pokręcił głową. – Nie wierzysz mi, Demetriosie. Może chciałbyś tak uważać, ale nie wierzysz.
– Skąd…
– To się widzi, mówię ci. Ty może skrywasz to lepiej, ale znam cię bliżej.
– A co z Maslamą? Czy byłbyś w stanie stwierdzić, kiedy on kłamie? Kiedy coś ukrywa?
Zahred zastanowił się.
– Maslama to wytrawny gracz. Widziałem go tylko raz… Przypuszczam, że sam masz w rozmowach z nim większe doświadczenie?
– Mhm – mruknął Niketas. – Tylko że co mi po tym doświadczeniu, jeśli moje ustalenia są warte tyle, co pył na wietrze? Pfff! – Dmuchnął w pięść i gwałtownie rozczapierzył palce, pokazując, jak nieistniejący proch rozwiewa się na cztery strony świata. – Dziś są, jutro ich nie ma. I nawet nie mam co mu powiedzieć!
– I teraz basileus chce, żebyś to właśnie ty prowadził negocjacje.
– Dokładnie! Jak gdyby liczył na to, że Maslama nie wścieknie się na sam mój widok.
– Może liczy właśnie na to, że tak się stanie. – Zahred wzruszył ramionami. – Z tego, co mówiłeś, Leon prowadzi własną grę. Przyszłoby ci do głowy nazwać go lekkomyślnym?
– Wiele innych określeń, ale nie to! – roześmiał się Niketas.
– Zatem należy zakładać, że i w tym ma swój cel.
– Rozwścieczyć Maslamę? Po co?
– Uczucia to przeciwieństwo rozumu. Na razie wszystko, co Maslama robi, zdaje się doskonale przemyślane i wyliczone. Może właśnie wytrącenie go z równowagi będzie kluczem do naszego sukcesu?
– Albo gwoździem do trumny – mruknął protospatharios.
– Nie tacy jak on próbowali mnie do niej wsadzić. Kilku nawet już tańczyło na moim grobie.
– I?
– I jestem tutaj, jak widzisz! – Zahred rozłożył ręce, jak gdyby chcąc objąć łaźnie, pałac i cały Konstantynopol. – Jestem i zamierzam pozostać. Obronić to miasto, zbudować dom, osiąść w świętym spokoju. No właśnie, skoro o domu mowa…
Niketas podniósł dłoń.
– Pamiętam. Tak jak obiecałem, robotnicy zaczną czyścić tamtą działkę już niedługo, wytną krzaki, splantują ziemię. Sprowadzimy mierniczych i architekta, a do tej pory pani Mira i ty dostaniecie tymczasowe lokum w Ósmej Dzielnicy.
– Niedaleko domu Kraterosa.
– Niedaleko domu Kraterosa. Czy ty mnie sprawdzasz, Zahredzie?
Zahred zamieszał resztką wina w pucharze, spojrzał na Niketasa spode łba.
– Uczę się zasad polityki Miasta, wasza najłaskawsza światłość.
– No cóż… – Protospatharios rozparł się na swojej ławeczce. – Zatem idzie ci to niepokojąco szybko. Oby więc nauka nie poszła w las i obyśmy podczas negocjacji z Maslamą dostali cokolwiek więcej niż tylko satysfakcję moralną.
– Jest ogromny! Po prostu wielki!… Naprawdę niesamowity!
Zahred stał w progu, wsparty o framugę, i tylko patrzył, jak Mira biega od pomieszczenia do pomieszczenia, zagląda we wszystkie kąty, staje, obraca się wokoło, chwyta za głowę i ogólnie nie wie, co ze sobą począć i jak wyrazić radość.
– Przecudowny! – wyrzuciła w końcu z siebie, przywarła do niego i objęła mocno, ale już po chwili oderwała się, pociągnęła go za ręce. – No chodź! Nie cieszysz się, nie chcesz obejrzeć go razem ze mną?!
Cieszył się. Chciał. Pozwolił jej powlec się na zupełnie chaotyczną, bezładną wycieczkę po wszystkich komnatach, komórkach, przejściach i schowkach, której szczytowym punktem było chyba odkrycie, że wąskie, ciasne schodki w rogu podwórca prowadzą w dół, do niskiego, sklepionego korytarzyka i ku niewielkiej cysternie pod domem, zbierającej w sobie wodę ściekającą przez kamienne kratki w rogach dziedzińca.
Zlitował się nad nią w końcu i zaczął spokojnie, metodycznie tłumaczyć: tu jest westybul, czyli wejście paradne… No, takie odświętne, którym wprowadza się gości.
Nie, służba wchodzi oddzielną furtą.
Tak, oczywiście, że musi być służba. W końcu kto będzie gotował w kuchni, sprzątał wychodki?
Tak, jest więcej niż jeden.
Tutaj spiżarnia, magazynek, pomieszczenie gospodarcze na narzędzia dla ogrodnika…
Tak, przecież ktoś musi zajmować się drzewkami i krzewami.
Jak to, nie widziała jeszcze ogrodu? No przecież tędy się wychodzi, prosto z głównej sali. No faktycznie, mogła nie zauważyć.
Wybiegła na otoczoną kamiennym murem przestrzeń przydomowego ogródka, zakręciła się niczym fryga, nie wiedząc, na co patrzeć.
– Oliwka! – wykrzyknęła radośnie na widok pokręconego, krzywego, co najmniej dwustuletniego drzewka, rosnącego na samym środku może cokolwiek zaniedbanej, ale na pewno kiedyś doskonale zaaranżowanej przestrzeni. – Patrz, i ma już owoce! A przecież mówiłeś, że…
– Mira, nie – zdążył tylko powiedzieć, nie mając nawet cienia nadziei na to, że go posłucha.
Nie posłuchała, nie dosłyszała nawet. Podskoczyła do drzewka, sięgnęła, urwała niewielki, zielonkawo-czarny owoc, wiszący nisko wśród drobnych listków. Z wyrazem błogości na twarzy rozgryzła, zaczęła przeżuwać, już otwierała usta, żeby coś powiedzieć…
– Błee! – Jej twarz wykrzywiła się w grymasie czystego obrzydzenia, zaczęła pluć na lewo i prawo, wycierać język ręką. – Fu! Błe, Zahred, aaa! Fu, jakie to jest paskudne! Aaa, pali, niedobre, fuj! Wody, szybko, daj spłukać!…
Odszpuntował i podał jej bukłak, który już chwilę wcześniej zaczął odwiązywać od paska. Przywarła chciwie ustami do szyjki, pociągnęła łyk, ale gardłem szarpnął skurcz. Kaszlnęła, wypluła wino, nabrała znów, przepłukała usta, wypluła, przepłukała jeszcze raz… Splunęła gęstą śliną, napiła się jeszcze, i jeszcze.
– Mówiłem.
– Co mówiłeś?! Nic nie mówiłeś! Mogłeś mnie ostrzec chociaż, że to nie oliwka wcale!
– Oliwka. – Spokojnie