Название | Drugi sen |
---|---|
Автор произведения | Robert Harris |
Жанр | Крутой детектив |
Серия | |
Издательство | Крутой детектив |
Год выпуска | 0 |
isbn | 978-83-8125-984-2 |
Keefer wzruszył ramionami.
– Nie wiem, czy jakąś miał.
– W takim razie sprawa jest postanowiona. Co do czytania, wybrałem fragment Pierwszego Listu do Koryntian: Nie wszyscyć zaśniemy, ale wszyscy przemienieni będziemy3. Jest tradycyjny i pasuje do okazji.
– Jak ksiądz sobie życzy.
– Kto go przeczyta?
Keefer podrapał się po głowie.
– Na nabożeństwie będzie pewnie lady Durston. Durstonowie tradycyjnie siadają w pierwszej ławce. Znała proboszcza tak jak wszyscy.
– Dobrze, więc poproś lady Durston. Czy ktoś jeszcze będzie chciał coś powiedzieć?
– Nie jesteśmy ludźmi, którzy by się wyrywali do głosu.
Ich rozmowę przerwało powolne żałobne bicie dzwonu. Jeśli istniał w chrześcijaństwie dźwięk bardziej posępny od podzwonnego, Fairfax miał nadzieję, że nie będzie mu dane go usłyszeć. Między poszczególnymi stłumionymi uderzeniami zalegała trwająca dłuższą chwilę cisza, a potem dzwon wzywający umarłych odzywał się ponownie – uporczywy, nieunikniony, nieubłagany.
– Którą mamy godzinę, pani Budd? – zapytał Fairfax.
Zerknęła przez ramię w stronę korytarza.
– Za kwadrans jedenasta, ojcze.
– Czas zaczynać. Zostawcie mnie, proszę.
Kiedy wyszli z bawialni, Fairfax otworzył swoją torbę i wyjął z niej szaty liturgiczne. Naciągnął przez głowę białą albę i wygładził ją aż do kostek. Na ramiona narzucił zielono-złoty ornat. Rozwinął stułę, ucałował ją i zawiesił sobie na szyi. Wyświęcono go zaledwie parę miesięcy wcześniej, w dniu świętego Michała Archanioła, i starał się za wszelką cenę powściągnąć zdenerwowanie. Jeśli nie potrafi odprawić prostego nabożeństwa w tej zabitej deskami wiosce, jaka czeka go przyszłość w kapłaństwie? Wziął swój modlitewnik, Biblię i notatki i wyszedł na korytarz.
Żałobnicy starali się znieść po wąskich schodach trumnę, którą musieli opuścić niemal pionowo w dół. Obijała się o ściany i balustradę i wyglądało na to, że jej wieko lada chwila się otworzy i stary ksiądz wypadnie w tumanie trocin na schody. Agnes Budd stała trochę dalej w głębi korytarza, zasłaniając usta dłonią. Za nią była Rose. Obie włożyły czarne czepki.
Fairfax przecisnął się obok próbującego nadzorować całą operację Keefera, wspiął się do połowy schodów i złapał za skraj trumny.
– Z której strony jest głowa? – zapytał. – Głowa musi wyjść pierwsza.
Kiedy trumnę udało się ustabilizować – dwaj stojący na najniższym schodku mężczyźni trzymali ją z tyłu, dwaj inni z przodu – puścił ją i otworzył drzwi.
Pomodliwszy się do Boga, by natchnął go Duch Święty – w tym momencie bowiem w ogóle nie odczuwał Jego obecności – wyszedł prosto w strugi ulewy. Na trzy cztery żałobnicy podnieśli trumnę na ramiona i ruszyli chwiejnym krokiem w ślad za Fairfaxem. Za nimi szedł Keefer, dalej Rose i jej ciotka, która zamknęła za sobą drzwi, i cały ten niewielki kondukt kroczył powoli ogrodową alejką, omijając błoto i kałuże i zmierzając w stronę cmentarnej bramy. Fairfax zobaczył dwa konie uwiązane do wbitych w mur haków; w pobliżu stała dwukółka z kucykiem i zaprzężony w muły kryty furgon. Dzwon bił dalej. Szaty Fairfaxa łopotały niczym żagiel na wietrze. Miał wrażenie, że porwał go prąd i rozpaczliwie stara się dopłynąć z powrotem do brzegu.
Przeszli pod bramą między ociekającymi wodą kamieniami, minęli świeżo wykopany grób i w końcu stanęli pod chroniącym ich przed deszczem portykiem. Mężczyźni poprawili trumnę na ramionach i przez otwarte drzwi zeszli po zapadniętym po stuleciach używania stopniu do środka małego kościoła. Fairfaxa powitały chłód i szarawy półmrok, zakłócana z rzadka czyimś kaszlem cisza, mnogość świec palących się na obrzeżach jego pola widzenia i różne słabe zapachy – wosku, kadzidła, mokrych ubrań i potu. Ruszył w stronę ołtarza i otworzył modlitewnik. Wierni wstali.
Kilka stuleci wcześniej, w ramach walki ze scjentyzmem, Kościół wyrzekł się heretyckich zmodernizowanych tekstów z epoki przed Apokalipsą i powrócił w liturgii do języka Biblii Króla Jakuba. Jej dwanaście tysięcy słów stało się podstawą Uwierzytelnionego Słownika Narodowego – i choć do użycia weszło tymczasem sporo innych wyrazów, w szkołach uczono wyłącznie biblijnego leksykonu. To był język angielski, jakim Bóg chciał, by mówiono – bogaty, majestatyczny, pozbawiony wszelkich określeń, które nasuwałyby myśl o nauce – i to on właśnie zabrzmiał owego ranka w St George, dokładnie tak jak to się działo w dawnych czasach przed Upadkiem.
I rzekł jej Jezus: Jam jest zmartwychwstanie i żywot; kto w mię wierzy, choćby też umarł, żyć będzie4.
Fairfax miał silny, dobrze ustawiony głos. Był świadom, że ludzie mierzyli go wzrokiem, gdy przechodził. W słabym świetle trudno było odczytać mały druk, ale nie miało to znaczenia. Życie ludzkie było krótkie, pogrzeby – częste. Znał słowa liturgii na pamięć.
Albowiem niceśmy nie przynieśli na ten świat, bez pochyby że też wynieść nic nie możemy5. Pan dał, Pan też wziął, niech będzie imię Pańskie błogosławione6.
Stanął przy ołtarzu i odwrócił się. Nawa była wąska, w niszach wzdłuż ścian stały figury świętych – było ich zaskakująco dużo jak na tak mały kościół. Wotywne świece pod rzeźbionymi w drewnie posągami migotały w półmroku niczym gwiazdy. Żałobnicy zatrzymali się przy stojących przed ołtarzem kozłach, złożyli na nich ostrożnie trumnę i skłonili się. Keefer, który wraz z Agnes Budd i Rose zajął miejsce w drugiej ławce, nachylił się z szacunkiem do siedzącej przed nim kobiety i szepnął jej coś do ucha, a ta pokiwała głową i zaczęła kartkować swoją Biblię.
Fairfax uniósł ręce.
– Módlmy się.
Wierni uklękli.
– Panie! tyś bywał ucieczką naszą od narodu do narodu. Pierwej niżli góry stanęły i niżliś wykształtował ziemię, i okrąg świata, oto zaraz od wieku aż na wieki tyś jest Bogiem. Ty znowu człowieka w proch obracasz, a mówisz: Nawróćcie się synowie ludzcy. Albowiem tysiąc lat przed oczyma twemi są jako dzień wczorajszy, który przeminął, i jako straż nocna7.
Pod koniec modlitwy, ku zaskoczeniu Fairfaxa, to Rose wstała z miejsca i minąwszy go, podeszła do organów. Gdzieś za nim zaskrzypiały i zaklekotały niewidoczne miechy. Dziewczyna zagrała pierwsze nuty z delikatnością i precyzją, po czym przerwała. Zaszeleściły kartki śpiewników i pod sklepienia popłynęła starodawna pieśń.
Zrodzon z Ojcowskiego łona
Nim początek wziął swój świat,
On jest alfa i omega,
On jest źródłem, kresem on…
Śpiewając, Fairfax wodził wzrokiem po zgromadzeniu. Mimo paskudnej pogody w kościele stawiło się, by oddać cześć zmarłemu, ponad stu ludzi – chudych, steranych życiem, ogorzałych od słońca i deszczu wieśniaków w nędznym odzieniu i ze szpetnymi skazami świadczącymi o trudnych porodach, ciężkiej pracy i lichej diecie. Mimo to ich głosy brzmiały melodyjnie i równo. Deszcz bębnił po dachu świątyni.
Pod koniec hymnu Fairfax skinął głową siedzącej w pierwszym rzędzie