Echo z otchłani. Remigiusz Mróz

Читать онлайн.
Название Echo z otchłani
Автор произведения Remigiusz Mróz
Жанр Космическая фантастика
Серия Chór zapomnianych głosów
Издательство Космическая фантастика
Год выпуска 0
isbn 9788366517653



Скачать книгу

się bardziej skory do współdziałania.

      – Wystawcie ciało.

      – Co takiego?

      – Pokażcie moim ludziom na orbicie, że astrochemik nie żyje.

      – Czemu miałoby to służyć?

      – Rób, co mówię, a nic wam się nie stanie. Chyba że wolisz ściągać tutaj tych swoich ulubieńców.

      Nikt nie odpowiadał.

      – Albo ja, albo Amalgamat. Wybieraj.

      Mieszkańcy Edynburga Siedmiu Mórz milczeli, patrząc na swojego wodza. Kiedy ten skinął nieznacznie głową, kilkoro z nich udało się do kostnicy. Alhassan odprowadził ich wzrokiem, a potem zbliżył się do starego.

      – Potrzebuję kilku odpowiedzi – powiedział.

      Wódz wskazał mu krzesło obok jego siedziska, a następnie zajął swoje miejsce. Stękał przy tym, jakby miał umierać, czym działał Alhassanowi na nerwy.

      – Byłem trochę poza domem – podjął nawigator. – I przede wszystkim chciałbym się dowiedzieć, co tu się, do cholery, stało.

      – Na to pytanie nie mogę udzielić odpowiedzi.

      – Dlaczego nie?

      – Gdyż jej nie znam.

      Dija Udin przeklął zgreda w duchu.

      – Nie wiesz, co wytrzebiło prawie całą populację planety?

      – Niestety nie – odparł nabożnym tonem starzec. – Podania przekazywane z pokolenia na pokolenie mówią o wielkiej tragedii, ale nic poza tym. Obawiam się, że nawet nasi przodkowie nie wiedzieli, co spotkało resztę świata. Tristan da Cunha to bardzo odosobnione miejsce.

      – Mhm – odbąknął Alhassan. – A te pozostałe wyspy? Mieszka tam ktoś?

      – Nie dane mi to wiedzieć.

      – A co dane ci wiedzieć, tetryku?

      Rozmówca spojrzał na niego z zaciekawieniem, ale tylko on zdołał utrzymać nerwy na wodzy. Wśród reszty zgromadzonych zapanowało wzburzenie. Kilku mężczyzn ruszyło w kierunku gościa.

      Wódz powstrzymał ich ruchem ręki.

      – Nazywam się James McAllister.

      – Nie wódz Chodzące Truchło?

      Dija Udin poniewczasie uświadomił sobie, że stracił zimną krew. Jeden z mieszkańców złapał go za fraki i podniósł. McAllister zaoponował w ostatniej chwili, choć bez przekonania.

      – Usiądź – powiedział. – I okaż szacunek.

      Alhassan zrobił to, pomstując na niego w myśli.

      – Jeszcze gdy istniał Poprzedni Świat, nie mieliśmy kontaktu z dużymi miastami – ciągnął dalej James. – Tylko wysłannik Korony miał dostęp do ogólnoświatowej sieci. Mówią o niej dawne podania.

      – Aha. Bardzo ciekawe.

      – Nasi przodkowie żyli w błogiej nieświadomości tego, co się wydarzyło. Dopiero gdy pojawili się wysłannicy Amalgamatu, sytuacja się zmieniła. Do tamtej pory uprawialiśmy ziemię, kontrolowaliśmy populację naszej małej społeczności, hodowaliśmy zwierzęta… mogliśmy żyć w spokoju jeszcze przez długie wieki.

      – Sami skonstruowaliście te maski?

      – Pochodzą z Poprzedniego Świata.

      Dija Udin stwierdził, że niczego nie dowie się od tych ludzi.

      – Jak często macie tu wizytacje?

      – Słucham?

      – Kiedy wpada ktoś z Amalgamatu?

      – Nigdy się nie pokazują – odparł McAllister, po czym skinął na swojego pomocnika. Ten odczepił pojemnik wielkości naparstka z maski starca, a potem umieścił tam nowy. Wódz odchrząknął. – Przysyłają tu bezzałogowe łodzie, na które ładujemy zapasy. Eksploatują Tristan da Cunha coraz bardziej… z każdym sezonem tracimy coraz więcej i musimy na bieżąco kontrolować populację. Niebawem nie będziemy w stanie podtrzymać obecnej liczby mieszkańców…

      I dobrze, skwitował w duchu Alhassan.

      – Co to za organizacja? – zapytał.

      – Amalgamat Afrykański.

      Dija Udin czekał na ciąg dalszy, ale najwyraźniej rozmówca nie miał zamiaru sam rozwijać tego tematu.

      – Coś więcej? – burknął do starca.

      – Niestety nic więcej nie wiem.

      – Nazwa zdaje się trochę na wyrost – odparł. – Widziałem Afrykę, gdy tu lecieliśmy. Nie został tam kamień na kamieniu.

      James powoli wzruszył ramionami.

      – Tak czy inaczej, muszę się tam dostać – oznajmił nawigator.

      – Nie mamy żadnego środka transportu.

      – Oprócz łajby, która tu przypływa, a potem wraca do portu. Kiedy się pojawi?

      McAllister powiódł wzrokiem w bok, przywołując jedną z kobiet. Ta wyciągnęła papierowy kalendarz i przewróciwszy stronę, oznajmiła, że następna transza zapasów ma być gotowa do transportu za trzy dni.

      – Wskoczę na pokład. I pozdrowię od was tych rzekomych Afrykańczyków.

      – To samobójstwo – odezwała się kobieta. – Znamy opowieści o ludziach, którzy próbowali się wydostać z Tristan da Cunha.

      – Tak, tak, z pewnością nigdy nie wrócili – odparł Dija Udin. – Podobnie jak ci, którzy w osiemnastym wieku emigrowali z Europy do Ameryki. Też nigdy nie wrócili, co nie znaczy, że sczeźli.

      Tubylcy patrzyli na niego nierozumiejącym wzrokiem. Alhassan machnął na nich ręką, po czym podniósł się i ruszył w kierunku wyjścia. Przypuszczał, że ciało Lindberga znalazło się już na zewnątrz.

      Musiał je tam umieścić. W przeciwnym wypadku załoga Kennedy’ego zjawiłaby się z misją ratunkową. Znaleźliby sposób, by się tutaj zakraść i zaatakować tak, by nikt się tego nie spodziewał. Teraz jednak zobaczą i zniszczoną konchę, i martwego towarzysza. Zrozumieją, że już po wszystkim, i nie będą ryzykować. Nie po to, by zabrać w kosmos zwłoki.

      A Dija Udin będzie ich miał dokładnie tam, gdzie sobie tego życzył.

      9

      Jaccard patrzył na Dija Udina, który stanął przy Skandynawie. Cała reszta odwróciła wzrok, Nozomi zanosiła się płaczem.

      Major nie wiedział, co robić. Wpatrywał się bezrefleksyjnie w Alhassana, który przykucnął obok Lindberga. Gdy wskazał na jego tors, Loïc pochylił się nad wyświetlaczem i zbliżył obraz. Dija Udin ściągnął niewielki opatrunek, ukazując ranę – niewątpliwie postrzałową, choć broń z pewnością nie była mechaniczna.

      Jaccard dostrzegł kątem oka, że Ellyse zaczęła się trząść. Zbliżyła się do niej Channary Sang, która moment wcześniej pojawiła się na mostku. Objęła ją, a potem obie zamknęły oczy. Gideon stał obok, zupełnie skołowany.

      Nie trzeba było wiele, by wszystko poskładać w logiczną całość – Håkon został postrzelony, a złamana koncha przekreślała jego szanse na ratunek.

      To, co robił Alhassan, miało też dodatkowy wymiar. Było manifestem.

      – Barbarzyńcy… – wydusił z siebie Hallford.

      – Dlaczego? Dlaczego to zrobili? – jęknęła Nozomi.

      Loïc dopiero