Название | Grzechy młodości |
---|---|
Автор произведения | Edyta Świętek |
Жанр | Современная зарубежная литература |
Серия | Grzechy młodości |
Издательство | Современная зарубежная литература |
Год выпуска | 0 |
isbn | 9788366481251 |
– Jakie zrządzenie losu? Co ty wygadujesz? Człowieku! Rzuciłeś się na mnie bez mojej zgody. Zaskoczyłeś mnie! Nawet nie zdążyłam zareagować! – skłamała, gdyż pocałunek trwał wystarczająco długo, by mogła Derenia odepchnąć, zamiast stać bez ruchu. A po fakcie powinna była dać mężczyźnie w twarz tak mocno, by na całe życie to zapamiętał. Może gdyby wykonała taki gest, Wojciech uwierzyłby w jej słowa?
– Nie uważasz, że nadeszła pora na zerwanie z kłamstwem?
– Ja nie żyłam w żadnym kłamstwie! Byłam szczęśliwa, póki ty wszystkiego nie popsułeś! Przypominam ci, że od bardzo dawna nic nas nie łączyło!
– Ale sugerowałaś możliwość powrotu do mnie wtedy, gdy przyszłaś, by wstawić się za Gienkiem – powiedział, mrużąc oczy niczym kot szykujący się do skoku.
– Chciałam się dla niego poświęcić. Miałam zamiar zrobić to wyłącznie dla brata.
– Nie wierzę!
– A jednak.
– Chcę wziąć rozwód z Janką.
– Oszalałeś – stwierdziła. – Chcesz zniszczyć również swoją rodzinę? Mało ci tego, że rozwalasz moje małżeństwo?
– Nie. Chcę to zrobić dla ciebie. Weźmiemy ślub. Kupię dla nas ładne, duże mieszkanie. Albo dom, jak wolisz.
– Wybij to sobie z głowy. Nie będzie żadnego ślubu. Pogodzę się z Wojtkiem. To kwestia kilku najbliższych dni. Przekonam go, że między tobą a mną niczego nie ma. On wróci.
– Masochistka – burknął. – Przecież go nie kochasz.
– Co ty tam wiesz…
– Wiem. Agato… – zniżył głos, nadając mu ciepłe brzmienie. – Nie uważasz, że teraz, gdy on odszedł, nastał czas, byśmy w końcu byli razem? Przecież wiesz, że już dawno chciałem zostawić Janinę. Od lat żałowałem, że nie zrobiłem tego wtedy, gdy zaczęło się to wszystko pomiędzy nami. Nie mogłem sobie darować, że pozwoliłem, abyś pobrała się z innym. Myślałem wtedy, że mi przejdzie, ale to nie nastąpiło. Zawsze będę cię kochał.
– Przestań! Ja nie przyłożę ręki do tego, żebyś unieszczęśliwił żonę. Od bardzo dawna nic nas nie łączy, więc nie krzywdź kolejnych ludzi!
Deszczowe popołudnie zatrzymało Justynę z dzieciakami w mieszkaniu. Choć kobieta dokładała starań, by tajemnicze zniknięcie Eugeniusza nie zdominowało życia rodzinnego i wszystkich rozmów, nie była w stanie utrzymać tematu w sekrecie. Zresztą po dokładnym przeanalizowaniu sytuacji zdała sobie sprawę, że syn lub córka mogą być wypytywani przez milicjantów lub szpicli o ojca. Wolała sama przygotować ich na tę ewentualność.
Informacja o ucieczce wprawiła rodzeństwo w ekscytację. Chłopiec wciąż snuł różne fantazyjne opowieści na temat tego, co aktualnie porabia tato. A siostra słuchała go z wypiekami na twarzy i rozdziawioną buzią. Czasami sama podrzucała jakieś własne wyobrażenia.
– Tato na pewno walczy z pięciogłowym smokiem – mówił zapalczywie Michaś, który uwielbiał zabawiać podobnym bajaniem młodszą siostrę. – Wymachuje wielkim obosiecznym mieczem, który był hartowany w ogniu płonącym nad kraterem wulkanu. Ten smok jest zaczarowany. Kiedy tato odcina jeden łeb, w jego miejsce wyrasta kolejny. Zwykle, gdy udaje mu się wziąć większy zamach, ścina po dwa lub trzy na raz. Ale żeby pokonać smoka, musiałby odrąbać pięć łbów jednym ciosem!
– A jak to zrobi, to uratuje królewnę! – wtrąciła siostrzyczka.
– Oszalałaś? Jaką znowu królewnę? Przecież rycerzem jest nasz tatko.
– A mamusia to co? Mamusia jest królewną. A ja księżniczką uwięzioną w wieży. Ten smok nas pilnuje. Ale rycerz tatko w złotej zbroi i w hełmie z pióropuszem na pewno go pokona.
– Poczekaj, zaraz sprawdzę jak wygląda sytuacja u stóp zaczarowanej wieży! – odparł brat. Poderwał się z dywanu, na którym obydwoje leżeli na brzuchach, snując swoje bajanie. Podszedł do okna i wyjrzał na ulicę. – Smoka dzisiaj nie ma, ale stoi wstrętny niebieski cyklop. Ma za pasem białą maczugę. Gapi się na mnie! Muszę szybko się ukryć! – wykrzyknął i kucnął, by zniknąć z linii wzroku milicjanta patrolującego okolicę.
Smokiem w opowieściach Michała bywał radiowóz. Zamiast zionąć ogniem, mrugał niebieskimi światłami. Zamiast ryczeć, wydawał przeciągły sygnał. Czasami wypuszczał z wnętrzności cyklopa, który po starych trzeszczących stopniach wchodził na piętro. Jednooki potwór stukał do drzwi i chciał rozmawiać z mamą. Mama zwykle wtedy bladła. Jej ręce, ukryte pod fartuchem lub miętoszące kuchenną ścierkę drżały, a głos wibrował nerwowo. Po krótkiej, nierzadko gniewnej wymianie zdań funkcjonariusz odchodził. Niekiedy żądał wpuszczenia do środka. Zaglądał w każdy kąt. Obchodził pokoje, otwierał drzwi od szafy, kazał podnosić siedziska wersalek. Dopytywał o strych i piwnicę.
Michał przemknął chyłkiem na dywan. Znowu wyciągnął się obok siostry i pochylił głowę nad rozłożoną na podłodze księgą z baśniami. Tę książkę kilka dni wcześniej wujek Tymoteusz podarował Joli. Była pięknie wydana, miała twardą oprawę i kolorowe obrazki. Mama tylko westchnęła na jej widok i skarciła łagodnie wujka za rozrzutność. Potem pogadali chwilę w kuchni. Nie chcieli rozmawiać przy nich, w pokoju.
Chłopca trochę to irytowało. Miał dziesięć lat i doskonale rozumiał sytuację. Nie chciał być traktowany jak smarkacz. Albo dzidziuś, któremu o niczym się nie wspomina. Doskonale wiedział, że pod nieobecność taty on jest jedynym mężczyzną w domu. Musiał więc być odpowiedzialny. Nosić ciężką siatkę pełną zakupów, wyrzucać śmieci. Zimą pamiętać o przydźwiganiu z piwnicy wiadra z opałem, wygarnięciu z pieca popiołu i wyrzuceniu go do kontenera na odpadki. Opiekował się młodszą siostrą. Pocieszał ją, gdy jej usta zaczynały przypominać kształtem żałosną podkówkę, a bródka drżała od powstrzymywanego płaczu.
Babcia-ciocia wciąż go za to chwaliła. Podobnie jak babcia Frania. Ta najmniej „oswojona”, Cecylia, też była z niego dumna. Ona dla odmiany zwykle, gdy ją spotykał, prosiła, by dobrze dbał o mamę. Wciskała mu w dłoń ciężką dychę z Bolesławem Prusem albo błyszczącego nowością dwudziestaka z Darem Pomorza. To znowu obdarowywała go stówą z Waryńskim – poważnym, zadumanym brodaczem w drucianych okularach. Mówiła, by zabrał siostrzyczkę na lody albo ciastko. I aby nadal sprawiał matce tyle radości.
Tę monetę z żaglowcem zachował, gdyż była piękna. Czasami brali z Jolą kartki, układali je na pieniążku i delikatnie cieniowali papier tępym końcem kredki. Przy odrobinie staranności udawało im się dokładnie odwzorować żaglowiec. Jola wycinała później kolorowe kółeczka, które służyły jej do zabawy w sklep. A on czuł się jak bogacz i myślał o tym, że nigdy tej dwudziestki nie wyda. Zresztą z tego, co niekiedy dostawał od babci, nie trwonił zbyt wiele. Wolał, wzorem Helenki, zaoszczędzić na czarną godzinę. Bo mama i babcia-ciocia wciąż o niej mówiły, więc wychodził z założenia, że niechybnie może nadejść.
Czy czarna godzina miałaby oznaczać, że przyjdzie pan z elektrowni i odetnie im prąd? Mamusia zwykle wspominała o tym z lękiem, a potem leciała na pocztę, by opłacić rachunek. Albo posyłała z tą ważną misją jego. Bo on już był dość odpowiedzialny, by załatwić tak ważną sprawę. Tak więc gdyby im w końcu ten prąd odcięto, to wtedy on rozbije świnkę skarbonkę i wszystkie skrzętnie wrzucane do niej piątki, dwójki i lekkie groszowe monety odda mamie. Dorzuci również szeleszczący czerwienią banknot, który także zachował. I powie, aby mama kupiła za to świeczki albo porządne latarki na baterie. Najlepiej, by te latarki były